To było bardzo miłe. Jak zresztą każdy rodzaj ludzkiej wdzięczności okazanej bliźniemu za wykonaną przezeń pracę. Takiej symfonii dziękczynnej atencji się jednak nie spodziewałem. Wywołany z imienia i nazwiska, jako naczelny attache kulturalny legionowskiej telewizji, przyjąłem bowiem od organizatorów poważnego i poważanego w mieście L. słuchowiska muzycznego całą masę pochwał za dobrą, rzetelną, nikomu niep…, wróć, oczekiwaną przez lud dziennikarską robotę. Co więcej, działo się to nie w kameralnej atmosferze, lecz wobec zgromadzonej przed ostatnim koncertem festiwalowej publiczności. Kto tego nie przeżył, nie zrozumie – łzy parły mi się do oczu jak piwosz do oddania moczu. Z drugiej strony, gdy się tak na chłodno przyjrzeć genezie tej podzięki, ciągnięte na spółdzielczym kablu „telewizorki” chyba sobie na nią zasłużyły.
W przeciwieństwie do płatnych, lokalnych gazet, których sprzedaż (mylona często z nakładem) odpowiada z grubsza liczbie złotówek pobieranych co miesiąc przez ekspedientkę wiejskiego sklepu pod Białymstokiem, telewizja – z blisko siedmioma tysiącami podłączonych abonentów i nieograniczoną liczbą wwwidzów, stanowi całkiem wydajne narzędzie do popularyzacji imprezy, szczególnie gdy na żywo ogląda ją maksimum sto kilkadziesiąt osób. Ale zasięg to nie wszystko. Zamiast przebierać się w strój krytyka, co to wie, kiedy artysta nie stroi, produkować z góry skazane na porażkę stylistyczne wygibasy opisujące to, czego opisać nie sposób – dźwięki, arbitralnie wskazywać czytelniczej tłuszczy, o czym słuch zaginąć nie powinien, a czego słuchać nie warto, telewizja po prostu pokazuje, jak jest naprawdę. Wystarczy obejrzeć i samemu ocenić, czy w niedzielę lepiej było posłuchać cudzych organów, czy te własne – rezygnując z bisu grających marsza kiszek – nakarmić przyrządzoną na łonie rodziny kaszanką z grilla. Jeśli taka krótka relacja posmakuje, zawsze można udać się kolejny koncert i poprosić o dokładkę.
Wracając do opisywanych na wstępie zaszczytów, w pewnym momencie poproszono mnie o odebranie specjalnej nagrody dla LTV. Zbliżyłem się więc do rozpromienionych vipów, wyciągnąłem prawicę i… Nagle zakręciło mi się w głowie, przed oczami nastała ciemność, chwilę później rozgoniona przez pierwsze promienie słońca. No tak, to był sen! Przecież dzień wcześniej, w realu, stało się dokładnie odwrotnie.