Jeszcze we wtorek tył sąsiadującego z administracją osiedla Jagiellońska budynku apteki był względnie czysty. W środę rano sytuacja uległa zmianie. Niestety, jak ku swej dezaprobacie stwierdzili pracownicy SML-W, była to zmiana na gorsze.
– Nie da się ukryć, że to niespodzianka. Przyjechaliśmy rano do pracy, a tu ten wielki napis. Inna sprawa, że kompletnie nie mamy pojęcia, co on oznacza. Zeszpecił budynek, i nawet nie wiemy, jaka idea przyświecała autorowi – ironizuje Krzysztof Zieliński, zastępca kierownika administracji osiedla Jagiellońska.Feralny napis może i trudno przeczytać, ale łatwo przewidzieć następny krok administratorów. Tak się bowiem składa, że upstrzony przez grafficiarzy budynek jest spółdzielczą własnością. – Zgłosimy to na policję z wnioskiem o ściganie, bo w tej chwili mamy z tym problem. My to zamalujemy, ale przypuszczam, że niedługo później ktoś znowu zacznie mazać na tym budynku – dodaje Zieliński.
Dotychczas tak właśnie bywało. Z efektami źle pojętej kreatywności młodzieży administracja radzi sobie z reguły w jeden sposób: odnawiając cały fragment zniszczonej elewacji. Problem w tym, że siłą rzeczy tworzy to czystą powierzchnię dla kolejnych bazgrołów. Niedawno zarząd SML-W próbował sięgnąć po inną broń. Niestety, usługi specjalistów od usuwania graffiti okazały się niewypałem. – Zgłosiły się do nas dwie firmy: jedna z Legionowa, druga z Warszawy. Tyle że efekty ich pracy są nieciekawe. Mieliśmy nadzieję, że będą mieć bardziej skuteczne metody. W miejscach, w których próbowano usunąć farbę, nie zeszła ona ze ściany – mówi Krzysztof Zieliński.
W tej sytuacji warto zastanowić się nad udostępnieniem grafficiarzom murów, na których legalnie mogliby dać upust swym sprayowym żądzom. Całego problemu to na pewno nie rozwiąże, ale być może kilku niesfornych „artystów” z ciągotek do malowania bloków uda się jednak wyleczyć. I to bez korzystania z apteki.