Generalnie jest tak, że jak człowiek coś ma, to się cieszy. Natężenie owej radości bywa, rzecz jasna, różne. Inaczej (czytaj: krócej) raduje się świeżo uwięziony żonkoś, inaczej świeżo uwolniony eksposiadacz przerdzewiałej skody favorit, a jeszcze inaczej świeżo uwalony kandydat na parlamentarzystę, gdy dowiaduje się, że lud sfinansuje mu czteroletnie wczasy. Ale nie w tym rzecz. Dziś będzie o ludziach, co to ze swej własności nie cieszą się wcale, albo przynajmniej krygują się ze swym szczęściem na co dzień obnosić – o członkach legionowskiej SML-W.
Liczby podobno nie kłamią, media – wręcz przeciwnie. Jednak kiedy szanowany, ekonomiczny dziennik zawiadamia, że to najlepsza w swej kategorii tego typu firma w kraju, coś musi być na rzeczy. A skoro tak, jakiś banan na twarzy jednego czy drugiego mieszkańca tzw. zasobów winien się pojawić. Wszak mowa o ICH włościach! Czyżby zapomnieli, że spółdzielnia to zebrany do kupy ICH majątek, zainwestowany następnie zgodnie z ICH wolą, i takoż później zarządzany? Ano… zapomnieli. Fakt, od czasu do czasu ktoś tam na walnym walnie coś w stylu: „Gdzie są moje pieniądze?!”, lecz generalnie stosunki na linii SML-W – członkowie przypominają bardziej – z woli tych ostatnich – relacje urzędu z petentem. To trochę tak, jakby nabyć auto, postawić je na strzeżonym parkingu, a następnie za każdym razem pokornie prosić ciecia o kluczyki. O ile do wspólników ze wspólnot ta oczywista oczywistość już dotarła, dla wielu spółdzielców – pamiętających SML-W jako dysponenta nieosiągalnych za komuny mieszkań, a prezesa kojarzących z bóstwem mającym decydujący wpływ na ich przydział – to wciąż byłby zamach na uświęcony latami schemat myślenia. Tymczasem pracownicy spółdzielni pełnią wobec lokatorów rolę służebną, prezes zaś robi za kogoś na kształt majordomusa albo (w wersji agrarnej) ekonoma – z polecenia swych szefów ma na cały interes oko.
Czy któryś ze spółdzielców, korzystając z nowiutkiej windy albo widząc mknącego osiedlowymi alejkami avanta, pomyśli sobie czasem: „Jasny gwint, przecież to wszystko moje!”? Szczerze wątpię. Chociaż, z drugiej strony, może to i lepiej. W wersji ustrojowej socjalistyczna świadomość powszechnej własności na całej linii splajtowała. Bo lud, owszem, miał wszystko, ale w d…