Nie lubię „rozmawiać” z ludźmi, którzy wszystko wiedzą najlepiej. Zazdrość o ich poziom oleju w mózgownicy nie ma tu nic do rzeczy. Po prostu brak mi masochistycznych skłonności do zderzania się z argumentacyjną ścianą. Fakt, miewało to czasami swoisty urok, na przykład gdy osobisty wujek – dopingowany do erupcji swego wulkanu erudycji przez moją rozdziawioną w udawanym podziwie gębę – na poczekaniu wymyślał wynik osiągnięty przez zwycięzcę biegu na setkę podczas berlińskiej olimpiady w 1936 roku. Sam Jesse Owens byłby zaskoczony, że łyknął ten dystans tak szybko. Generalnie jednak kontakt z besserwisserem jest nudny, a dla zakompleksionych naukowo słuchaczy bywa nawet frustrujący. Przeświadczenie o własnej nieomylności wiąże się u niego najczęściej z brakiem chęci do zmiany poglądów. Bo i po co, skoro są jedynie słuszne i właściwe? Z tej głównie przyczyny, po ponad 30 latach ciągnięcia wyładowanego piwem wózka z przyjaźnią, rozjechały się moje drogi z drogim rówieśnikiem. On, z wykształcenia geolog, twardo trzymał się ziemi, ja zaś nie stroniłem od kosmicznych dywagacji. I tak pewnie byśmy sobie ten realistyczno – fantastyczny tandem jeszcze przez długi czas tworzyli, gdyby nie wzbierająca w koledze pogarda dla mojej nieuleczalnej ignorancji, tudzież czynnego, werbalnego oporu wobec wciskanych mi dogmatów. No i w końcu ziemia się zatrzęsła. Szkoda.
Ale dla wszystkich, którzy cierpią bądź cierpieli pod jarzmem wszystkowiedzących tyranów, jest i dobra informacja: idą (a właściwie już przyszły) lepsze czasy. Zastanówmy się, czym właściwie próbują nam owi mądrale imponować? Generalnie rzecz biorąc, pamięcią. Ona stanowi klucz do wiedzy rozumianej jako zbiór stłoczonych pod czaszką, z reguły bezkrytycznie przyjmowanych wiadomości. Do brylowania wśród gawiedzi oraz wygrania „Milionerów” czy „Jednego z dziesięciu” to wystarczy. Tyle że teraz, gdy komórkowy klucz do skarbca wszelakiej wiedzy każdy nosi w kieszeni, przewaga omnibusa sprowadza się już tylko do tych kilkunastu sekund, które w starciu z analogowym Goliatem cyfrowy Dawid musi stracić na połączenie się z siecią. Później, kiedy już je nawwwiąże, nie będzie nawet musiał – na podobieństwo mitycznego przodka – używać procy. I tak wygra z nim w cugl… w googlach!