O gustach się nie dyskutuje – tej oklepanej formułki każdy z nas używał wielokrotnie. I słusznie – cicho sza, dopóki owe preferencje pozostają prywatną sprawą właściciela. W momencie, gdy korzystając z nadanej mu przez naczelnego władzy, zdradza je osobom postronnym – czytelnikom, musi brać pod uwagę ich reakcje. Czasem życzliwe, a innym razem, tak jak moja na tekst Antoniego Kawczyńskiego o autorskim wieczorze Witolda Hassa, życzliwe inaczej.
Jak dzieła dziełami, wyroki krytyków rozmijają się z upodobaniami publiczności. Po części dlatego, że recenzencki chleb chętnie pałaszują niespełnieni artyści, a napędzana kompleksami zawiść nie pozwala im głaskać tych, którym namiętny romans ze sztuką udało się jednak nawiązać. Pal sześć, czy emanuje ona czarem i powabem, czy też jej krasa należy do mocno wątpliwych. Plus jest taki, że niedoszli twórcy z reguły znają się na ocenianych dziełach. Minus stanowi przekonanie o własnej nieomylności, które – czego przykładem wspomniany ekspert od Tego i Owego – potrafi ich poprowadzić o jeden wers za daleko. A przecież bywają sytuacje, kiedy zamiast pisać o kimś źle, lepiej nie pisać wcale. Historia artystycznego sędziowania zna przypadki tuzów, których opinia zdejmowała z afisza miesiącami dopieszczany musical lub operę, rujnując kariery autorów i wykonawców. Czy zawsze mieli rację? Na pewno nie, za to mieli nazwiska. Tymczasem macierzysta gazeta pana Antoniego to nie „New Yorker”, a sprawca linczu na lokalnym autorze – nie Słonimski, nie Boy, ani nawet Żeleński. Arbitralnie orzekając, co jest be, a co cacy, stawia się on w roli kulturalnej wyroczni miasta. Jego prawo. Problem polega na tym, że pan Witold w to uwierzył, skutkiem czego od drukowanych razów mocno ucierpiał.
Szmira świetnie znosi upływ czasu. Przed wiekami tak przez dziennikarza MTiO poważanej muzycznej powadze – zanim chałtury okrzyczano dziełami – zdarzało się pełnić rolę disco polo. Nie opiewano jej uroków, miała być „pod nóżkę” i wspomagać trawienie podczas arystokratycznych biesiad. W literaturze pełnią tę funkcję częstochowskie rymy. Układane przez wieszczów – zachwycają, klecone przez leszczów dostarczają ludziom rozrywki. Podważając jej wartość, pluje im się w twarz. A do tego, po kilkuset latach można wyjść na durnia.