Dziś, korzystając z moich najnowszych obserwacji, będzie o pieniądzach. Głównie tych związanych z przemieszczaniem się na lądzie, a więc czynnością charakterystyczną dla człowieka niczym bezmyślność i myślenie o niebieskich migdałach. Bo tak się składa, że odkąd homo transportus znalazł sposób na dostarczanie bliźnich z miejsca na miejsce bez uruchamiania wyrastającego im z tyłków napędu o mocy dwóch kończyn mechanicznych, natychmiast zaczął kombinować, jak by tu na tym procederze zarobić. I kombinuje do dzisiaj.
Kwestię prywatnych aut proponuję pominąć. Tu wszystko jest jasne: masz kaskę, to (w dowolnej kolejności) kupujesz, naprawiasz, tankujesz i jeździsz. Zarobić się na wożeniu samego siebie nie da, ale też nikt tego nie obiecywał. Czysty układ. Sprawa komplikuje się w przypadku taksówkarzy. Mimo że oni za podrzucanie pasażerskich zadków od zawsze żądają mamony, to jedyny znany mi sposób pozyskiwania złotówek, który nigdy się zarabiającym (?) nie opłaci. Wystarczy spytać. Za publiczny odpowiednik rodzimych, działających na własną fajerę „cierpiarzy” uznać można warszawski ZTM. Podczas gdy w temacie wpływów z biletów potężnemu przedsiębiorstwu Zawsze Tego Mało, mniejsi przewoźnicy śmigają tymi samymi trasami aż miło. I sporo taniej. Do tego bez corocznych podwyżek cen biletów oraz samorządowych dotacji. Jak oni to robią? Nie wiem. Ale chyba warto, żeby na przykład pan Leszek z ZTM-u zapytał o to pana Janka z Transludu. Goliat mógłby się od Dawida sporo nauczyć.
W prywatnych autobusach jedzie tylko ten, kto kupi bilet. Za jednym zamachem odpada więc i kwestia opłacalności, i kontroli. Do warszawskich „czerwoniaków” i jednonitkowego metra wlezie każdy, kto tylko zapragnie. Znam co najmniej kilku gapożerów, którzy od lat nie zhańbili się kupnem biletu, a należą do najbardziej oddanych i lojalnych klientów stołecznego giganta. Do tego nigdy, przenigdy nienarzekających na cenową politykę tej firmy. A ich grono jest, podejrzewam, liczniejsze. Może więc zamiast utrzymywać hordę dwustu panoszących się po stolicy i jej okolicach kanarów, warto by umieścić ich (co drzewiej było normą) na stałe w pojazdach lub – jak to ma miejsce w Budapeszcie – postawić przy wejściu do metra. Zawsze to jakieś wyjście.