– Pojawia się codziennie rano, około szóstej. Chodzi, wcale się nie boi. Nawet jak starałem się odgonić go szczotką, to spokojnie poszedł w stronę śmietnika, żeby coś zjeść – opowiada podekscytowany Edward Lis, gospodarz domu z osiedla Sobieskiego. O kim mowa? O dzikim lokatorze z osiedla Sobieskiego, któremu najwyraźniej bardzo się ono spodobało. Jak dowodzą ostatnie tygodnie, nie tylko jemu.
– Pierwsze dziki pokazały się na ul. Mieszka I. Jej mieszkańcy dzwonili, przychodzili, mówiąc, że mają problem z kilkunastoma zwierzętami. Później prawdopodobnie przeniosły się one w okolice Pałacowej – mówi Agnieszka Borkowska, kierownik adm. os. Sobieskiego. Pałacowych manier u odyńca z tej ulicy szukać wprawdzie próżno, ale nie jest też zbyt dziki. Pod dostatkiem ma za to śmiałości. – W ogóle się nie obawia, po prostu idzie na człowieka – twierdzi pan Edward.
Lepiej tak, niż zamiast iść, miałby szarżować. Dla mieszkańców marna to jednak pociecha. Na dzielenie trawników z włochatymi świniami się przecież ze spółdzielnią nie umawiali. – Jakiś czas temu się tu pokazywały, później był spokój, a teraz są z powrotem. Mężczyźni reagują różnie, ale panie ich się obawiają – mówi Wiesław Kocyk, mieszkaniec os. Sobieskiego. – Tak jak widać, są poryte trawniki, dziki kręcą się przy placach zabaw. Mieszkańcy martwią się o swoje bezpieczeństwo. Co my możemy zrobić? Interweniujemy w straży miejskiej, u pana Chojnackiego, ale jak widać efektu nie ma – narzeka administratorka.
Wspomniany pan Chojnacki, to powiatowy koordynator do spraw łowiectwa. – Mówi, że robi wszystko, co w jego mocy. Niestety, lochy są pod ochroną, bo mają małe, więc zrobić może niewiele. Podobno je przegania, ale z miernym skutkiem – mówi Agnieszka Borkowska. Mizernym, bo w pojedynkę i bez pieniędzy wiele zrobić się nie da, mimo wiedzy i najszczerszych chęci. Efektów nie przyniosło też dokarmianie zwierząt w głębi lasu kukurydzą, jakie zimą uskuteczniali miejscy strażnicy. – Efekt był słaby, bo dzik, wiadomo, pożywi się, zje, i dalej tego jedzenia będzie szukał – uważa Adam Nadworski, zastępca komendanta Straży Miejskiej w Legionowie.
A skoro tak, szukają i mieszkańcy. Z tym, że pomocy. Nawiasem mówiąc, sami sobie winni, bo pełne żywności śmietniki traktowane są przez głodne zwierzęta jak zaproszenie na ucztę. Gdy ktoś lęka się, że mógłby zostać częścią menu, sięga po telefon. – Z tego, co mówią mieszkańcy, strażnicy się pojawiają. Tyle że około 10 – 11, kiedy już tego dzika nie ma – mówi Borkowska. – Przyjechali rowerkiem i na tym się skończyło. Przecież nie będą go szukać, no bo go nie znajdą – dodaje Edward Lis. Co prawda, to prawda. W końcu strażnicy są miejscy, nie leśni. Mimo to, a może właśnie dlatego, w temacie obchodzenia się z dziką zwierzyną nie są tacy zieloni. – Proponuję, w miarę możliwości, o ile one nie zagrażają, omijać skupiska dzików. A jeżeli czujemy się zagrożeni i występuje realne niebezpieczeństwo, jak najbardziej proszę dzwonić – zachęca Adam Nadworski. Pamiętając wszakże o jednym: wbrew swej nazwie, dziki nie są takie dzikie, a i rzadko trafiają się wśród nich prawdziwe świnie. W przeciwieństwie do ludzi.
I kto by pomyślał, że Waldek tak się zna na ornitologii.