Nie trzeba być sfrustrowanym fanem Platformy Obiecującej, żeby się kapnąć, jak często i na każdym kroku bliźni robią nas w konia. Politycy, choć tkwią na świeczniku, są w swych łgarstwach niegroźni, bo oni sami (za wyjątkiem kilku nawiedzonych) wylatujące z ich paszcz obietnice mają, jak to się mówi, w wielkim poważaniu. Ponieważ tak samo wiarygodność klasy próżniaczej oceniają rodacy, wielkich szkód te rozdmuchiwane przez media bzdury nie czynią. Niestety, okłamują nas zarówno posiadacze przeróżnych mandatów, jak i wszyscy inni właściciele języków. W tej sytuacji, chcąc nie chcąc, bujamy wreszcie my sami. Również – choćby stojąc przed lustrem i przepuszczając to, co dociera do mózgu, przez wzrokowego Photoshopa – samych siebie.
Żyjąc tu i teraz, nad Wisłą lub innym Dunajem, ściemy wszelakiej możemy uniknąć równie skutecznie jak oddychania. Bierzesz człowieku do ręki kawałek kiełbasy czy, Boże uchowaj, parówki – wała robi z ciebie ich producent. Jeśli chcesz kupić używany pojazd, możesz być przekonany, że sprzedawca mówi ci tylko to, co chcesz usłyszeć, włącznie z zaklęciami w rodzaju: „nic nie stuka, nic nie puka” i nieco bardziej ryzykownym: „to świetne auto – przez pięć lat nic do niego nie dołożyłem”. Koloryzowanie, rozumiane też całkiem dosłownie, trzeba brać pod uwagę przy szukaniu miłości na portalach randkowych. Liczni potomkowie Ewy i Adama tylko czyhają, co by złapać w sieciową sieć zbłąkaną sympatię, mamiąc ją via monitor obliczem o kilka kilogramów i zmarszczek odległym od oryginału. O uświęconym tradycją oszukiwaniu rodziców („nie paliłem”), partnerów („nie piłem”), pracodawców („nie kradłem”) i znajomych („dobrze wyglądasz”) nawet nie ma sensu wspominać. Nieco bardziej skomplikowana sprawa jest tylko z wszelkiej maści duchownymi. W temacie tego, co będzie „po”, zweryfikować prawdziwość ich wiekuistych gróźb może wprawdzie każdy (ba, każdy nawet tego dokona), ale zdobytą wiedzą z nikim się już nie podzieli. Pozostaje wierzyć na słowo.
Po co więc wojować o puszczanie w szkolne kamasze sześciolatków? Lepiej zająć się wtłaczaną pod ich czupryny wiedzą. I zamiast wymagać wiadomości o tym, jak jest, uczyć ich wstawiania kitu. Bo skoro i tak wciąż dajemy świadectwo nieprawdzie, ze świadectwem zrobimy to bardziej wiarygodnie.
Sadząc po tym artykule, jego autor może mieć tak dużo dzieci, że ma prawo do uznania siebie za przedstawiciela wszystkich rodziców w Polsce.