Największa legionowska dziura w ziemi to inwestycja od początku przeklęta. Trudno powiedzieć, czy o jedną wiąchę za dużo rzucili na nią wkurzeni wykopkami mieszkańcy III Parceli, czy może (z punktu widzenia pekapowców będący wiaduktem) tunel jest inżynierską fuszerką. Nie ulega jednak wątpliwości, że od pierwszej vipowskiej łopaty – wbijanej, o czym mało kto pewnie pamięta, w przenikliwym zimnie i lejącej się z nieba wilgoci – ten strategiczny dla lokalnej komunikacji obiekt tonie w odmętach wody oraz niedomówień. Być może panująca wtedy aura zagrała oficjelom na trzosach i przepowiedziała, jak grząska i chłodno przyjęta przez lud będzie to budowla. Jeśli tak, realizuje wszystko z podziwu godną konsekwencją.
Zaczęło się jeszcze w 2010 roku. Ale nim ruszyło na dobre, łopaty dzierżone w twardych robotniczych dłoniach ugrzęzły w błocie naniesionym przez potop wód gruntowych. Na takie dictum natury ówczesny wykonawca postanowił zmienić technologię robót, co tunelowi wyszło na dobre, zaś firmie wręcz przeciwnie, gdyż poszła z torbami. Kiedy wyłoniono kolejną, stało się jasne, że PKP PLK wybulą za wszystko znacznie więcej niż zamierzały, a w zamian dostaną nieco mniej. Przynajmniej od tego, co wcześniej obiecały legionowskim władzom i tubylcom. Nie da się ukryć – jest problem. Z tym, że z planów wyparowało biegnące obok tunelu podziemne przejście dla pieszych te pierwsze już się pogodziły. Do drugich dotrze to dopiero po uroczystej przecince, skutkującej zamknięciem przejazdu dla dreptaczy.
Ludzie, jak wiadomo, przyzwyczajenia zmieniają równie chętnie jak faceci gatki. Czyli kiedy już ponad wszelką smrodliwość powinni. A obywatel do czegoś zmuszony bywa zwykle wkurzony. Bo jakże to tak: tyle lat przełaził przez tory, a teraz ma szlaban? Do innych rogatek daleko, poza tym ich dni – w myśl kolejowych miraży – też są policzone. Idea pozostawienia dróżnika upadła, zaś od wybudowania naziemnej kładki dzieli miasto mnóstwo decyzji i kasy. Czyli kanał? A skąd, trzeba tylko uruchomić tam prom! Wystarczy obsadzić w roli statku zwykłe auto osobowe (choćby z urzędowej floty), zamiast dróżnika nająć szofera, i daję głowę, że armator się na tym nie przejedzie. Bilety oczywiście za friko – kiedy przyjdzie kolej na wdzięczność wyborców, wydatek powinien się zwrócić.