Zygmunt Pryszmont to jedna z osób najbardziej zasłużonych dla Legionowa. Tworzył powojenną legionowską służbę zdrowia oraz założył i przez kilkadziesiąt lat kierował kołem Polskiego Czerwonego Krzyża. Nie mówiąc już o tym, że leczył pokolenia legionowian. W tym roku doktor Pryszmont obchodzi 60-lecie pracy zawodowej.
Z tej okazji w jego mieszkaniu na osiedlu Jagiellońska odwiedzili go przedstawiciele urzędu miasta, Ośrodka Pomocy Społecznej i PCK. List gratulacyjny od prezydenta Romana Smogorzewskiego, odczytał jego zastępca Lucjan Chrzanowski.– Należy pan do grona legionowskich lekarzy, którzy nie tylko są cenieni za fachowość, ale również cieszą się renomą ze względu na szerokie doświadczenie, budząc powszechny szacunek i społeczne zaufanie. Przed ponad 35 laty zorganizował pan tutaj zarząd rejonowy PCK pełniąc w nim funkcję prezesa. Jest pan gorącym orędownikiem i propagatorem idei krwiodawstwa, który z wielkim zapałem organizował kluby honorowych dawców krwi Polskiego Czerwonego Krzyża i nadal szerzy oświatę zdrowotną na spotkaniach z honorowymi dawcami krwi i młodzieżą szkolną – czytamy w liście. Za swoją pracę na rzecz rozwoju miasta, Zygmunt Pryszmont otrzymał w 2006 roku statuetkę im. Bolesława Roi, a w 2011 został Honorowym Obywatelem Legionowa.
A mogło być inaczej. Jego obecność pod Warszawą jest bowiem dziełem przypadku. – Skończyłem studia w 1953 roku, a w 1954 dostałem nakaz pracy do Zakopanego. Miałem jednak kolegę, który tam mieszkał razem z rodziną. Zrobiło mi się go żal i oddałem mu to Zakopane, a sam przyjechałem tutaj do Legionowa – wspomina Zygmunt Pryszmont. Pierwsze wrażenie jakie zrobiło na nim ówczesne Legionowo, dobre na pewno nie było. – Nie dało się przejść. Tu były same piaski. Nie było bowiem jeszcze dróg. Jedynie ul. Batorego była wyłożona kamieniami i był tam też jakiś chodniczek. Cały rynek to były kocie łby i rynsztoki – dodaje doktor. Bałagan jaki wówczas panował w mieście, widać było także w legionowskiej służbie zdrowia. Była ona przede wszystkim bardzo rozdrobniona. Główny ośrodek mieścił się przy ulicy Mickiewicza w budynku zajmowanym obecnie przez Muzeum Historyczne. Mieściła się tam chirurgia i ginekologia operacyjna. Kolejny punkt medyczny mieścił się przy ulicy Siemiradzkiego. Tam z kolei działała porodówka i oddział wewnętrzny. Na Reymonta był natomiast gabinet zabiegowy, pediatra przyjmował na Batorego, a stomatolog na 3 Maja. Wszystkie gabinety znajdowały się w zwykłych domach jednorodzinnych.
Zygmunt Pryszmont zaczął więc starania o wybudowanie jednej dużej przychodni, w której przyjmowaliby wszyscy lekarze. Zadanie do łatwych nie należało. – Jeździłem wiele razy na rozmowy do Warszawy. Wszystko cały czas się rozbijało o pieniądze. Dotarłem w końcu do samej góry i pytam się jakie są kryteria przydziału budowy przychodni. Dowiedziałem się, że w całym województwie są tylko trzy miejsca, gdzie można ją postawić. Powiedzieli mi, że budowę przydzielą temu kto jest milszy i sympatyczniejszy – mówi doktor. Zygmunt Pryszmont taki najwyraźniej był, bo podjęto w końcu decyzję o budowie przychodni w Legionowie. Ruszyła ona w 1959 roku, a po trzech latach placówka przyjęła pierwszych pacjentów.
Ośrodek zdrowia przy ulicy Sowińskiego, który mieszkańcy szybko zaczęli nazywać przychodnią „na górce”, był wówczas jedną z nowocześniejszych placówek medycznych w kraju. – Tak się im wszystkim podobała, że coraz to ktoś w władz przyjeżdżał. Musieliśmy w przychodni robić dla nich przyjęcia. Przyjeżdżali dyrektorzy i minister zdrowia. I zawsze ich jakoś ugościliśmy – wspomina Zygmunt Pryszmont. Zawsze też mieli czas dla pacjentów. – Na początku była nas tu tylko sześciu i wszystkich chorych się przyjmowało. Tak bywało, że mieliśmy limit 50 osób, a w poczekalni siedział ten 51, najbardziej cichy, spokojny, nie usiłujący się wepchać i okazywało się, że to właśnie on był najbardziej chory. Dla wszystkich trzeba było mieć więc czas – dodaje Zygmunt Pryszmont. Dlatego też człowiek i lekarz starej daty nie potrafi zrozumieć jak to jest, że teraz pacjenci są odsyłani od lekarzy z przysłowiowym kwitkiem. No cóż… inne czasy, inni ludzie.
Jak to czytam to chce mi się wymiotować. Trafiłam do niego myśląc,że mam zawał.Miałam 19 lat,nie mogłam się z bólu poruszyć,a on kazał mi się rozebrać,wymacał piersi jak zboczeniec i rzekł:jest pani taka zdrowa,że może pani karoserię na plecach dźwigać. Myślałam,że umrę z rozpaczy i wstydu.Całe szdzęście trafiłam do dr Stańczaka,który skierował mnie natychmiast do szpitala gdzie spędziłam ponad dwa miesiące.Zżarła go rutyna.Patrzeç na niego nie mogę i jak czytam jakim to był cudownym lekarzem to mam mdłości.Trzeba być głupim albo potworem żeby kogoś tak potraktować.Dziś po tylu latach żałuję tylko,że nie skierowałam sprawy na drogę sądową,bo na pewno tak samo traktował jakąś część pacjentów,którzy mogli nie mieć tyle szczęścia co ja.