W redakcyjnych archiwach natknęliśmy się na zapomnianą już aferę, jakiej w Legionowie wcześniej nie było. Unikalną, bo dotyczącą kultury. Poszło o chęć zakupu przez miasto prywatnej wilii na III Parceli, która miała zostać nową filią MOK-u. I to za, o zgrozo, za całe 5,5… miliarda złotych!
Tropem rzekomej niegospodarności wnet ruszyli dziennikarze LTV. I głosem obecnego wicestarosty donosili: „Niestety, podczas realizacji programu nie udało nam się uzyskać informacji od prezydenta miasta. Z kolei rzecznik prasowy urzędu (w tej roli występował wówczas obecny poseł Mariusz Błaszczak) skierował nas do Zenona Durki, dyrektora Miejskiego Ośrodka Kultury (też posła…). Tym razem przeszkodą w uzyskaniu informacji był urlop wypoczynkowy”. Reporterzy zostali oczywiście w pracy.{mp4}70514targowa|512|384|{/mp4}
Najpierw zapytali mieszkańców III Parceli, co sądzą o ewentualnym sąsiadowaniu z kulturą. Ci entuzjazm wyrażali z rzadka. „Szczerze mówiąc, uważam, że to będzie raczej uciążliwe” – mówił jeden, „Szanuję spokój i nie wiem, jak to dalej będzie” – obawiał się drugi, trzeci zaś, miejscowy sklepikarz, oznajmił: „Mnie to nie interesuje, co będzie w okolicy”.
Ale wielu innych interesowało. Urzędnicy przekonali się o tym szybko i boleśnie. W trakcie spontanicznych konsultacji społecznych prowadzonych pod kontrowersyjnym budynkiem przy ul. Targowej tubylcy zgodnie orzekli, że od kultury lepsze byłyby… rury. Na początek kanalizacyjne. Kłopot w tym, że „prezydent nie miał odwagi rozmawiać z mieszkańcami o ich sprawach i po kilku minutach opuścił miejsce spotkania. Pomiędzy osobami, które tam zostały, rozgorzała gorąca dyskusja – informował w kolejnym materiale LTV głos Roberta Wróbla. Dyskusja głównie, jak to w życiu, o pieniądzach. Słysząc cenę MOK-u, ludzie wpadli w amok. Ich zdaniem straszący od kilku lat pustką obiekt był warty znacznie mniej. Legionowianie piętnowali też lekkomyślność urzędników, którzy nie mieli pojęcia, ile będzie kosztowała adaptacja willi na cele kulturalne. Koniec końców okazało się, że pochłonęła ona półtora miliarda starych złotych. W porównaniu z szacunkami mieszkańców, niewiele. Inna sprawa, że do władzy mieli oni pretensje nie tylko o trwonienie miejskich finansów, lecz i o to, że nie zapytano ich, czy „domu kultury” w ogóle chcą.
Jak pokazała historia, chociaż psy szczekały, kulturalna karawana poszła dalej. Na przełomie wieków przeprowadzka filii z osiedla Młodych stała się faktem. – Zaczęliśmy w listopadzie 2000 r., a już do końca roku mieliśmy dwustu uczestników. Później ta liczba rosła i mniej więcej od 300 do 450 osób miesięcznie odwiedza nas do chwili obecnej – mówi Sylwia Rosińska, kierownik filii MOK-u na Targowej. Co ciekawe, od początku wśród uczestników zajęć znalazły się dzieci wcześniejszych kontestatorów nowej filii. Zresztą ich obawy z czasem były zapewne coraz mniejsze. – Z tego, co pamiętam, przez te wszystkie lata ani razu nie mieliśmy tu żadnej interwencji, nie tylko policyjnej, ale i takiej zwykłej, sąsiedzkiej, pod tytułem „Przyciszcie, bo nie możemy spać” – śmieje się szef MOK-u Andrzej Sobierajski. Siłą filii na Targowej od początku miała być różnorodność propozycji. I tak też się stało. Przychodzą tam zarówno eskortowane przez rodziców kilkulatki, jak też ci, którym kilka lat pozostało do setki. I pomyśleć, że ten kulturalny sukces zaczął się od działań z kulturą będących na bakier…