W Legionovii rozegrano ostatnio walny mecz pomiędzy zwolennikami oraz przeciwnikami obecnego zarządu klubu. Rywalizowano zgodnie z ulubioną podczas takich zawodów taktyką: piłka jest okrągła, a kłótnie są dwie. Najwyraźniej aktyw sportowy uznał, że nie samym mundialem lokalni kibice żyć powinni. Emocji związanych z pierwszą drużyną grodu od dawna mają oni zresztą po same korki. Sęk w tym, że pod względem odcienia uczuciowego to zjawisko przypominające meksykańską falę – w jednym miejscu coś rośnie, w innym przysiada. Bo ciągle ktoś usiłuje komuś dokopać.
Z jednej strony, a właściwie połowy, wszystko jest okej. Pierwsza drużyna z palcem w murze utrzymała się w II lidze, strzelając tam gdzie trzeba, nie zaś – jak to ongiś bywało – panu Bogusiowi w okno. Niestety, zirytowany brakiem celnych podań, strzelał też do zarządu pierwszy trener. Kiedy jego szanownym członkom się to znudziło, Marka P. równo z trawą skosili. Tak się jednak pechowo dla nich złożyło, że swą posadę ów pan stracił na krótko. Po przerwie wrócił na ławkę, personalny faul puszczając w niepamięć. I tak sobie z chłopakami spokojnie pracował, wygrywał, aż we wspomnianym ciele decyzyjnym zaszły istotne zmiany w składzie. Dotychczasowy kierownik teamu, z którym to właśnie szkoleniowcowi było na jednej ławce zbyt ciasno, został w klubie prezesem. Stało się jasne, że jego rywal, nawet jeśli zdobędzie mistrzostwo globu i okolic, wyleci poza legionowskie boisko. Zatem niedawno, z czerwoną kartką za krytykowanie władzy, powędrował do szatni. Innej szatni.
Jak dowiodło wspomniane na wstępie spotkanie, w klubowych derbach działaczy jeszcze długo będzie można liczyć na ekscytujące loby i joby. Po części dlatego, że nie doliczono się kasy. Obecny zarząd o trzysta tysiaków debetu obwinia poprzedników, a ci przerzucają piłkę pod bramkę przeciwnika. Z czuba uderzając jeszcze pytaniem o ważnego gracza, który niby już kiwa i kopie, lecz nie widnieje w oficjalnym składzie. Innymi słowy, znalazł się na spalonym. Dla Klubu Sportowego Legionovia takie podcinanie nóg raczej prędzej niż później oznacza porażkę. Ten bratobójczy mecz nie skończy się przecież po 90 minutach, ani nawet po dogrywce. A kiedy dojdzie do karnych, okaże się, że nie ma czego bronić.