Jako że nie gustuję w spoconych niewiastach i ciepłym piwie, urlopem zwany antrakt w zawodowej sztuce przetrwania miewałem zwykle zimą. Wprawdzie po części z musu, ale jednak. Fakt pozostaje faktem: gdy na zewnątrz wiało chłodem, w mym sercu od lat gościł maj. Od lat, aż do tego lata. Choć czym tylko mogłem trzymałem się klawiatury, kierownicze ciało mego medium postanowiło czasowo pozbawić mnie możliwości artykułowania, a na czynione protesty życzliwie zaproponowało, abym się wypchał. Najlepiej jakąś miejscową gazetą. Kto wie, może gdyby wiedziało o Japończykach, którzy sądzą, że skoro firma w trakcie ich nieobecności normalnie funkcjonuje, oni są w tej firmie zbędni, postąpiłoby inaczej? Być może, ale nie postąpiło. Cóż było robić, czule objąłem komputer, ucałowałem myszkę i się zmyłem.
Szedłem tak, szedłem, trochę podjechałem, no i znalazłem się w Tatrach. Pomimo sugerujących to okoliczności przyrody, wygórowanych oczekiwań nie miałem – ot, może kilka razy wziąć w dłoń mapę, w drugą laskę i zaliczyć jakieś szczytowanie. Ale życie postanowiło inaczej. Dzień po dniu, jak zresztą większość zesłanych tam katorżników, lazłem na szlak, wchodziłem i schodziłem, schodziłem i wchodziłem, by w końcu dotrzeć tam skąd przyszedłem. Czy ktoś widział bardziej bezsensowną czynność? Brać urlop po to, by tyrać ciężej niż w robocie i jeszcze dokładać do interesu własne dutki! Najgłupsze świstaki, że nie wspomnę o kozicach, zamiast zawijania w papierki, ryczą ze śmiechu i patrzą na homo sapie(ns), człowieka ponoć rozumnego, jak na idiotę. Czemu zresztą wcale się nie dziwię.
Na szczęście pośród masy górskich udeptywaczy zdarzają się też – choć eksplorację szlaków mają w głębokim poważaniu – osobniki normalne, tzn. te kultywujące najpopularniejszy, rzec można – statyczny, sposób wypoczynku. Są odziani w sportowe uniformy, zakumplowani z aluminiowymi Harnasiami Don Żulani, są wyfiokowane tipsiary, zdziwione, że Oko, choć Morskie, niezbyt przychylnie spogląda na ich plażowe mikrokostiumy, są wreszcie tradycyjne polskie rodziny, tradycyjnie wychodzące z założenia, że w myśl małżeńskiej przysięgi urlopowe brzemię należy nosić wspólnie. I dobrze, bo dopiero dzięki nim uświadamiamy sobie jak pięknie jest tam, gdzie ich nie ma. I spieprzamy w góry.