Człowiek to stworzenie dość ułomne. Za to niedoścignione w swym okrucieństwie. Szczycąc się posiadaniem odróżniającego go od zwierząt sumienia, zabija nie tylko z głodu czy w obronie własnej, lecz także w imię ustalonego przezeń prawa lub dla radochy. Jeśli nie swojej, to chociaż tych, co go uzbroili i kazali walczyć. Albo za to zapłacili. Najskuteczniej, bo hurtowo, ów proceder prowadzi się w czasie wojen. Tu również, szczególnie w XX wieku, zanotowaliśmy olbrzymi cywilizacyjny postęp. Zamiast naparzać się – jak to czyniono przez stulecia – w jednym miejscu, siłami kilkudziesięciu tysięcy chłopa, poszliśmy na całość, wojując na kilku kontynentach. Pierwszy sukces w tej zabójczej globalizacji odnieśliśmy równo sto lat temu.
Zaprawdę miał rację generalissimus Joe W. S. (jasny gwint, mam prawie te same inicjały co Stalin!), stwierdzając, że śmierć jednostki jest tragedią, ale milion zabitych to już statystyka. Łebski gość. Weźmy dane z I wojny światowej. Gdy je czyta ktoś bezpieczny, syty, okopany we własnym fotelu, liczby zwłok po każdej z bitew czy nawet całej war-jatce, przyswoi bez emocji – w końcu gdzie z dział rąbią, tam trupy lecą. Nie dostrzeże góry ciał, tylko czarne na białym. Wtedy dobrze jest o jakiejś rzezi podumać dłużej: o co walczono, ile lat mieli żołnierze, co myśleli, idąc na wojnę, o czym marzyli, zanim wybuchła, przestać widzieć w nich ruchome elementy związku taktycznego. Innymi słowy, nasycić suchą informację ludzką treścią, zhumanizować ją. A później z wojennej kuchni przenieść wszystko do zawsze z nią sąsiadującego pokoju. I co się okaże?
Dziś o katastrofie samolotu, w której ginie kompania cywilów, świat huczy tygodniami. Wtedy panowie generałowie zarządzili np. bitwę pod Passendale. Przez trzy miesiące mordowano się po to, by przesunąć linię frontu (czytaj: skrawka zrujnowanego gruntu na belgijskim zadupiu) o jakieś 10 km. Dzień w dzień po każdej ze stron śniadania jadło kilka dywizji więcej niż kolacje. Trudno o lepszy przykład ziemi usianej trupami – tam użyźniło ich ją 750 tysięcy. Jak na złość, wymigał się od tego pewien austriacki wojak, awansowany później na kaprala. Kiedy po dwóch dekadach los wręczył mu własną armię, szybko dowiódł, że zezwierzęcenie to dla człowieka powinien być komplement.