Osiemnasta legionowska edycja słynnego Jazz Jamboree potwierdziła, że festiwal uchwycił w mieście mocny klubowy przyczółek. A do tego potrafi zaskoczyć fanów skrajnie różnymi obliczami muzycznej improwizacji.
Potwierdzeniem tej pierwszej tezy mógł być koncert Agi Zaryan, która w drugą sobotę listopada zaczarowała salę widowiskową ratusza. Kilka lat temu gościła w niej jako szerzej nieznana artystka, teraz powróciła, będąc rozpoznawalną w świecie jazzu gwiazdą. – Kawał dobrej, znakomicie wykonanej muzyki, świetny odbiór, doskonały kontakt z publicznością, zresztą liczną, bo sprzedały się wszystkie bilety. Ten koncert można zaliczyć do jednego z fajniejszych i bardziej udanych w tym roku kulturalnym – ocenia Andrzej Sobierajski, dyr. Miejskiego Ośrodka Kultury.
Legionowska „dżemborka” nie byłaby jednak sobą, gdyby ominęła klimatyczne wnętrza siedziby MOK-u. Dzień po ratuszowym występie polskiej wokalistki impreza zagościła właśnie w budynku na Norwida 10. Co biorąc pod uwagę repertuarową propozycję organizatorów, wyszło koncertowi na dobre. – Pozwoliliśmy sobie w tym roku trochę poeksperymentować. Zaprosiliśmy dwa składy grające jazz, ale na dwóch zupełnie przeciwstawnych brzegach – mówi dyrektor. Co prawda, to prawda. Zaczęli młodzi instrumentaliści z tria Pokusa. Pod szyldem free jazzu przez kilkadziesiąt minut zaprzeczali, że utwór muzyczny musi mieć jakąś strukturę lub harmonię. Nie wszystkim to pasuje, ale trzeba przyznać, że w takiej formule improwizować da się bez absolutnie żadnych ograniczeń.
Gwiazdą niedzielnego wieczoru był grający niemal od pół wieku Vistula River Brass Band. Krótko mówiąc, krajowa legenda gatunku określanego jako jazz tradycyjny. – Jest to po prostu muzyka dla szerokiego grona ludzi. Obojętnie czy gramy w Legionowie, w jakiejś wiosce czy w filharmonii, wszyscy wiedzą, o co chodzi. To jest właśnie jazz tradycyjny – śmieje się Lech Szprot. Lider bandu przestrzega jednak przed utożsamianiem tej nazwy z jazzem nowoorleańskm. Jego klasycy wydobywali nieco inne, sobie tylko właściwe dźwięki. – Oni grali przede wszystkim z serca. Z warsztatem, intonacją, z opanowaniem instrumentów naprawdę było u niektórych na bakier. Miało to jednak pewien specyficzny charakter, mówiło się nawet o takim stylowym, nowoorleańskim niestroju. Ciężko jest coś takiego osiągnąć, kiedy doskonale gra się na instrumencie. To właściwie niewykonalne – dodaje Lech Szprot. Jak najbardziej wykonalne jest za to granie na chicagowską, dixielandową czy swingową nutę. Co tradycyjni jazzmani z Vistula River Brass Bandu dziarsko i z humorem w Legionowie potwierdzili.