Tak zwana służba zdrowia to wdzięczny temat do narzekań. I trudno się temu dziwić. Skoro większość dojrzałej populacji Rzeczchorowitej Polskiej utyskuje na swe ułomne ciała, naturalną (jak w poczekalni) kolejką rzeczy psioczy też na ich odzianych w biel serwisantów. Bo w końskich dawkach wciskają leki, które nie leczą, lecz tylko maskują problem. Jedna chemiczna bomba w pigułce czyni to lepiej, inna gorzej, żadna jednak nie ma aspiracji wygórowanych na tyle, żeby zlikwidować przyczynę awarii organizmu.
Za to świetnie wpływa na stan konta właścicieli oraz udziałowców koncernów farmaceutycznych. No i biorących udział w podziale tortu wielmożnych państwa lekarzy. I to jak biorących! Jeśli kiedyś, drogi Czytelniku, ktoś tyleż zdrowy, co bezczelny wepchnął się przed ciebie do gabinetu lekarskiego i nie został z niego wywalony, wiedz, że był to medyczny komiwojażer, który zachwala przed specami z branży Hipokratesa co ciekawsze apteczne smakołyki, zachęcając do ich przepisywania. W ilościach bynajmniej nie aptekarskich. Zachęca i pokazuje marchewkę – jakieś wyjazdowe szkolonko lub konferencyjkę, na przykład w pobliskim Meksyku.
Dotąd, z autopsji (tej osobistej, dalekiej od dozgonnych konotacji) nie poznawszy przyczyn chorego biadolenia rodaków, moja diagnoza brzmiała: wszystko przez to znane w świecie nadwiślańskie czarnowidztwo. Od kilku miesięcy wiem, że przynajmniej częściowo była ona chybiona. Ale samiśmy sobie winni, bo często zachowujemy się jak ofiary hipochondrycznej pandemii. To, zwłaszcza konowałów, znieczula na jęki lepiej, niż donoszona im przez pacjentów gorzała. W połączeniu z olbrzymim popytem na usługi medyczne oraz ufnością ciemnego ludu w ich jakość, wytwarza się u przedstawicieli eskulapowego fachu poczucie bycia gośćmi na podobieństwo wnuczka ze znanej ongiś reklamy cukierków Werther’s Original – zupełnie wyjątkowymi. Albo nawet, co dostrzegli twórcy filmu o prof. Relidze, bogami. Niestety, z czasem będzie jeszcze gorzej, ponieważ masa krajowych „panów doktorów” zbliża się już do kresu zawodowej działalności, a ich młodzi sukcesorzy, zwłaszcza ci najzdolniejsi, życiowy sukces widzą inaczej, ordynując sobie wypisywanie recept za obcą walutę. Na miejscu zostaną jeno kitle do kitu.
Istnieją oczywiście lekarze fachowcy, z powołaniem, oddani ludziom i za wszelką cenę usiłujący im pomóc. Tyle że, sądząc z krążących w społeczeństwie opinii, są to – tak samo jak wśród panów chadzających w czarnych kieckach do kostek – białe kruki. Reszta po prostu uprawia swój dochodowy zawód, momentami dla picu strajkując, coby masy skłonić do współczucia. Masy, które chyba nigdy od dyktatury stetoskopów się nie wyzwolą. W końcu to przecież lekarze uprawiają najstarszy zawód świata.