Bohdan Smoleń, kabaretowy kompan Zenona Laskowika, przyznał kiedyś ze sceny, że nic mu tak dobrze w życiu nie wyszło jak włosy. Trochę chłopa rozumiem. Cóż to jednak za sukces w porównaniu do osiągnięć masy rodaków, którym najlepiej wychodzi uliczne zadymianie. Już nie tylko górnicy czy stoczniowcy, ale i obywatele bez związków ze związkami wstają z kolan, po czym odszczekują się swym prześladowcom. Także, czego dowiódł krewki lokalny aktyw, w Legionowie. Oberwali akurat policjanci. Czas pokaże, czy za własne winy. A na razie, cytując klasyka, pytam: gdzie byli rodzice?
Zanim małolat dowie się, kim jest ten pan w niebieskim mundurku, prawa i porządku pilnują w chałupie starzy. Kiedy można, poprzestają na pouczeniu, kiedy trzeba, sięgają po ostrzejsze sankcje. Przez wiele pokoleń do preferowanych środków przymusu bezpośredniego należał ojcowski pasek. Odpowiednio użyty, miewał cudowny wpływ na zmianę dziecięcych postaw i ukrwienie dolnych partii ciała. Opiekunowie nie stronili też od orzekania wyroków czasowego pozbawienia wolności. I choć z pilnowaniem aresztantów różnie później bywało, ta forma represji potrafiła zaboleć. Zwłaszcza gdy reszta ferajny haratała na podwórku w gałę lub – na kolejnym etapie dojrzewania – wprowadzała do organizmów (jak to pięknie ujął pan Himilsbach) „element baśniowy”. Ewentualne braki w domowej edukacji z powodzeniem nadrabiali nauczyciele, oferując szeroką gamę dyscyplinujących zachęt: od klęczenia w kącie, poprzez masaż linijką, aż do wycierania tablicy grzywką i nakłaniania do konsumpcji kredy. Wszystkie te wstrętne metody coś łączyło: działały.
Z biegiem lat, w miarę powtórnego wkraczania Polski do Europy, zwyczaje przodków jęliśmy zarzucać. Klaps stał się oznaką przemocy, a skórzany argument ze sprzączką – symbolem najohydniejszego sadyzmu. Wiatr moralnej odnowy przewiał też, rzecz jasna, placówki oświatowe. Czy horrorki widywane teraz w szkołach i na ulicach są zatem jednym z następstw pacholęcej bezkarności? To możliwe. Człowiek, jako istota z gruntu psotna, chętnie korzysta z przyznanej mu licencji na rozrabianie. Efekt: rodzice otrzymują od swych pociech „wiązanki”, belfrom na głowach lądują kosze, zaś w stróżów prawa młódź ciska kamieniami. Ci ostatni mają najgorzej – na policjanta, tak jak na przysłowiowego psa, jakiś kij zawsze się znajdzie. Albo kostka brukowa. Bo jest zły i śmie robić to, za co mu płacą – węszyć. Wielu zamroczonym gierojom spod komendy ta czujność przeszkadza. Dlatego ukryli się za żałobnym całunem, żeby bezkarnie narozrabiać. Lecz kiedy przyjdzie czas zapłaty, ci najgłośniej ujadający najszybciej podwiną ogony. Tym właśnie kundelki różnią się od prawdziwych psów.