Wszędzie jej dobrze, ale w MOK-u na ul. Norwida najlepiej. Przez weekend to właśnie tam ciągnęli ci, których zaciekawiło, co słychać na tegorocznej Wiośnie Bardów. Mieli nosa, bo za równowartość dwóch kebabów mogli wziąć udział w kulturalnej uczcie.
Najpierw, w sobotę, publiczność wsiadła do NOcnego TRamwaju. W roli nastrojowej pary motorniczych wystąpił duet w mieście znany i lubiany: Beata Osytek oraz Agnieszka Szczepaniak. Refleksyjne teksty spokojnie dryfujące po gitarowo – klawiszowym oceanie zrobiły swoje. Na ostatnim przystanku godzinnej podróży pasażerom aż żal było wysiadać. Tym bardziej, że obie panie zadbały o to, aby przywoływane dźwiękiem i słowami obrazy leniwie przesuwały się za oknami, dając szansę ich niczym niezmąconej kontemplacji.
Na niedzielną odsłonę Wiosny Bardów organizatorzy przygotowali dwa muzyczne dania. Oba, trzeba przyznać, wykwintne.
Zaczęli przybysze z Wrocławia, czyli Duet Mandolia. Ich twórczość, jak sami twierdzą, trudno włożyć do konkretnej szufladki. Choć wypełnia ona kryteria piosenki poetyckiej, muzycznie czerpie z wielu innych źródeł, choćby z klasycznej pieśni, folkloru czy flamenco. – Nam przede wszystkim zależy na nastroju. Gdy słowa mają w sobie jakiś ładunek emocjonalny, wiersz o czymś opowiada, staram się tak poprowadzić warstwę muzyczną, żeby oddała to jak najwierniej – mówi śpiewający gitarzysta Marcin Kowalski. Realizacji takich zamierzeń sprzyja solidne wykształcenie muzyczne, pozwalające artystom poszerzać obszary dźwiękowych poszukiwań. W Legionowie swoje robiła też klimatyczna salka Miejskiego Ośrodka Kultury. I oczywiście obecni w niej ludzie. – Intymna więź z publicznością bardzo sprzyja kameralnym występom, w jakich się specjalizujemy – podkreśla Kowalski. – Ta muzyka nie jest zbyt gęsta fakturalnie, więc małe pomieszczenie pomaga wyłapać te wszystkie rzeczy: nastrój, melodykę i harmonię – dodaje wokalistka Hanna Sosnowska.
Wspomniane wyżej elementy uległy całkowitej zmianie, gdy na scenie pojawił się Jarosław Chojnacki. To bard, który od pierwszej do ostatniej minuty występu skupia na sobie uwagę publiczności. Czasem, swoją drogą, odpłacając się komuś tym samym. – Ja nawet wybieram sobie zawsze taką „ofiarę”. Jeżeli ona podchwyci moją energię, wtedy staję się takim trochę wampirem – śmieje się muzyk – ale czasem trafi się też słuchacz, który wysyła do mnie negatywną energię. Wtedy staram się unikać kontaktu wzrokowego. Wśród legionowian nikogo takiego raczej nie było. Zdarzyć się mógł najwyżej ktoś, kto pieśniarzowi pozazdrościł głosu. Jego skala, barwa i swoboda, z jaką nim włada, są bowiem unikalne. Zwłaszcza, gdy przyprawia się je taką dawką ekspresji. – To, co wysyłam w kierunku publiczności, czyli w zasadzie całe to moje krzyczenie, i to, o czym krzyczę, jest najistotniejsze. Dopiero gdzieś dalej znajduje się tło, jakim jest muzyka – uważa Jarosław Chojnacki.O tym, jak ważny jest ów ceniony przez bardów kontakt z fanami, niech świadczy to, co mówili pomiędzy utworami. Obudowując je dowcipnymi komentarzami, dawali ludziom czas i na skupienie, i na odrobinę uśmiechu. A on przydaje się nie tylko wiosną.