Po ponad ćwierć wieku wolnorynkowego rozpasania coraz więcej rodaków, zamiast opływać w luksusy, musi zaciskać pasa. Rodaków często zdziwionych, że ich sen o kapitalistycznym dobrobycie nie stał się jawą. W tej sytuacji łatwo zrozumieć jednostki, które z setką w ręku oraz łezką w oku wspominają peerelowską beztroskę. Zwłaszcza jeżeli na dodatek były wtedy piękne i młode. Ze mną jest podobnie. Co prawda w żadnym okresie swego życia nie zawstydzałem bliźnich oszałamiająca krasą, komunę żegnałem jednak, będąc świeżo skacowanym posiadaczem dowodu osobistego. A więc obywatelem rzutkim niczym umysł „Pomysłowego Dobromira”. Tyle że w moim przypadku owa nostalgia nie ma podłoża ekonomicznego, lecz ekologiczne.
Przez wiele lat, nie powiem, byłem pod wrażeniem rynkowej obfitości. A ponieważ ujście konsumenckim instynktom najłatwiej było dać w supermarkecie, pierwszych zakupowych orgii doświadczałem gdzieś pomiędzy regałem z majonezami a paletą węgla drzewnego. Do tego, wstyd przyznać, z rodzicielką – w roli sponsorki, oczywiście. Jakaż ta handlowa oferta była ekscytująca! – Mamo, popatrz, zielony keczup! Bierzemy! Kilka kroków dalej kusiły z kolei parówki po 2,5 zł za kilo. Obok takich okazji trudno było przejść obojętnie. Hasło „promocja” oznaczało dla mnie wtedy: „jeśli nie wrzucisz tego do koszyka, będziesz frajerem!”. I wrzucałem, od razu po kilka sztuk. Ignorując fakt, że na przykład pierwszy ze wspomnianych wyrobów pomidory znał tylko ze słyszenia, zaś z receptury drugiego mięso – jak na parówki przystało – całkiem wyparowało. Nic to. Wtedy sklepowe koszyki tankowało się do pełna, zajeżdżając pod chałupę z toną uwięzionego w plastiku żarcia, upakowanego do tysiące foliowych toreb. Tak wówczas smakował wielki świat.
Pod względem spożywczej różnorodności komuna była z francuskimi hiperhandlarzami bez szans. Na krótką metę sytuację ratowała wymiana handlowa z innymi dzielnicami socjalistycznego raju. Ale soki z Bułgarii czy zapuszkowana duma radzieckiego rybołówstwa głodu obfitości u Ew i Adamów zaspokoić nie mogły. Paradoksalnie, siermiężność spożywczaków miała jednak w sobie coś, co już nigdy se ne wrati – rozbrajającą prostotę oferowanych klasie robotniczej dóbr. Za PRL-u nawet sprytni polscy producenci nie umieli stworzyć jarskiej kiełbasy albo jogurtu, którego skład z ledwością mieści się na opakowaniu. Jeśli już kantowali, to z ekologicznym zacięciem, wzbogacając wyroby o tłuszcz i wodę, nie zaś pół tablicy Mendelejewa. Konserwanty? A po co? W ustroju powszechnego niedoboru jadło znikało, zanim zdążyło się zepsuć. Zapakowane w szkło lub papier, które z kolei nie psuły środowiska. Teraz o takim komforcie może ono najwyżej pomarzyć. Dobrze wie, że ludzie wydali nań wyrok śmieci.