Dobry los wespół z brakiem pazerności irlandzkiego przewoźnika sprawiły, żem kilka dni temu pofrunął do pewnej europejskiej stolicy. Ba, w przypływie łaskawości pozwoliły mi nawet z niej wrócić. Choć to akurat dla „Miejscowych” antagonistów zapewne mało odlotowa informacja. Co się tyczy samego wyjazdu, skłonił mnie doń głównie tani wjazd, wyceniony przez właściciela podniebnego PKS-u na równowartość jakichś trzech biletów do kina. Swoją drogą, zdzierstwo, gdyż podróż trwała mniej więcej tyle co seans. Jeden seans. Zdecydowałem się na nią w każdym razie całkiem świadom, że u celu nie przejdą mnie dreszcze (mimo że jeden z bardziej klawych władców zwał się tam Waldemar), jakich doznaję w zetknięciu z popiołami starożytności. Wszystko było po prostu za młode. Ciekawsze jest coś innego: wabikiem, który przyciąga tam bodaj większość turystów jest mała, przycupnięta na kamieniu postać. Znaczy się syrenka.
Gdym ujrzał ów wyrzeźbiony przedmiot powszechnej adoracji (szczególnie potomków gejsz i samurajów), przebudził się we mnie słowiański patriotyzm. No bo jakże to tak: marna duńska maskotka wielkości siedzącego sznaucera robi furorę niczym Angelina J., a do naszej warszawskiej pół kobiety – pół ryby podpływają najwyżej podróżnicze płotki?! I tu właśnie pojawia się kwestia umiejętnego marketingu, który z jednych miast czyni obiekty westchnień milionów globtroterów, inne z kolei spycha w turystyczny niebyt. Jak choćby Warszawę. A przecież, wracając do syrenek, ta znad Wisły jest okazalsza, ma się czym pochwalić, dzierży też w rękach oręż, przez co powinna ściągać do stolicy na przykład wszelkiej maści wojaków. Lecz nie ściąga. Mało pomocny okazał się nawet fakt, że przez kilka dekad Syreny całymi ławicami pływały u nas po drogach.
Pal sześć Kopenhagę! Weźmy tego siusiającego pętaka z Brukseli. Zrozum człowieku, co widzą damy w małym, bezwstydnym chłoptasiu, od lat ostentacyjnie opróżniającym swój nieskończenie wielki pęcherz? Niech przyjadą do nas. Sikających publicznie chłopców, szczególnie w weekendy, mamy dużo więcej. No i w ogóle, wszystko mają od tego mikrego Belga większe. Ratuje go tylko jedna rzecz: stanowi doskonałą alegorię olewających obywateli unijnych urzędasów. Jeśli jednak ktoś przepada za małymi, antypatycznymi stworami, niech lepiej śmiga do Norwegii na poszukiwanie trolli. Co prawda ujawniają się rzadko i jest z nimi trochę jak z Yeti – wrzucają mało fotek na fejsa – ale to chyba dobrze. Wszak na głupie, brzydkie i niebezpieczne kreatury można się napatrzeć w telewizji. Zresztą na te wszystkie światowe atrakcje również. Lecz mimo to masa ludzi i tak chce osobiście je zobaczyć. Gdyby tylko wiedzieli, że wiele z nich, niczym ta duńska syrenka, poczęstuje ich rozczarowaniem i zdzieli płetwą po oczach…