Ani się obegrałem, a tu przyszło mi odnotować ćwierćwiecze pracy artystycznej. Znaczy się chałturzenia. Gdyby brzdąkanie do kotleta było czynnością bardziej poważ(a)ną, rzuciłyby się na mnie dziennikarskie hieny, rozszarpując różnymi oryginalnymi pytaniami typu: co w ciągu tych 25 lat na deskach i klepiskach najbardziej utkwiło panu w pamięci? Skoro jednak zmarnowały szansę na tekstową wyżerkę, zrobię to za nie. Ze świadomością, że mogę zaserwować kąski, które dla kogoś okażą się niesmaczne.
Klezmerskie przeznaczenie dopadło mnie znienacka, gdym jeszcze pielęgnował włosy i marzenia o byciu gwiazdą rocka. To miał być muzyczny skok w bok, jednorazowa przygoda. Nawiasem grając, nie z sześcioma, lecz tylko z czterema, do tego grubymi strunami. Jeśli wtedy, na weselu kumpla basisty, dokonałbym dźwiękowej basakry, zapewne do końca życia oglądałbym w lustrze zgorzkniałego artyścinę, goniącego za ogólnokrajowym uznaniem i nienawidzącego tych wszystkich miernot, którym nie wiadomo dlaczemu w szołbiznesie się udało. Ale dałem radę, co wkrótce los nagrodził angażem do imprezowej kapeli, już na moim ukochanym wiośle. Robota okazała się przebojowa! Wystarczyło kilka przegranych, nomen omen, nocy i zdałem sobie sprawę, że – wybaczcie nawiązanie do kultowego dzieła filmowego – uwielbiam zapach schabowego o poranku. Wtedy, ponad dwie dekady temu, lud weselił się jednak nieco inaczej…
Od strony „personelu artystycznego” sprawa była jasna: umiesz skłonić instrument do gadania – możesz zostać grajkiem, nie umiesz – szukaj innego zajęcia. Czyniło to ów fach na swój sposób elitarnym i przyzwoicie łojąca ekipa miała w sezonie więcej imprez od Zdzisławy Sośnickiej, o pomniejszych szansonistach nie wspominając. Co do bibek wieńczących dożywotni wyrok małżeńskiego pozbawienia wolności, dominowała improwizacja. Gdyby wtedy młodym parom ktoś powiedział, że kiedyś narzeczeni będą przez rok ćwiczyli układ do pierwszego tańca, od śmiechu pospadałyby im obrączki! Albo że na weselach pojawią się „łeding planerzy”, ze stoperem w ręku pilnujący kiedy band zaśpiewa „Sto lat”, a wujek Zdzisiek wniesie toast. Stopniowo, otumanieni zachodnią modą, rodacy pozbawili się radochy, jaką może sprawić własne weselisko. Dla „oprawców” muzycznych także przyszły gorsze czasy. Konkurencja didżejów to jeszcze pół biedy. Najbardziej zepsuła rynek technologia, która pozwoliła wykonawczym inwalidom wdrapać się na scenę i mamić publikę swoją pantomimą. Po jakimś czasie ludzie dostrzegli fałsz, a odium playbackowego oszukaństwa spadło na całą branżę. I stopniowo zrujnowało reputację wszystkim klezmerom, również tym, co zawsze byli wobec gości fair. No i najgorsze: zmuszeni zmianą weselnych obyczajów, muzycy stali się trzeźwiejsi. Biedaczyska, niech im wódka gorzką będzie!