Trudno o groźniejszy okres dla nastoletniego letnika niż dwa miesiące wolnego od budy. Pal sześć, że może on w trakcie jakichś szaleństw zrobić sobie krzywdę albo zacząć pić i palić. To wszystko drobiazgi. Przynajmniej w porównaniu z zagrożeniem dla każdego małolata największym: wakacyjną miłością! Na tę francę nie wymyślono jeszcze żadnej skutecznej szczepionki, a i doraźne leczenie daje tyle co nic.
Fakt, czasem z tym choróbskiem skutecznie rozprawia się czas. Marna to jednak dla rodziców pociecha, kiedy ich pociecha wykazuje właśnie objawy hormonalnego obłąkania, a oni bezradnie patrzą, jak durny owoc ich związku szczerzy kły do rozpalonego do czerwoności telefonu. I zdumieni słuchają, jak ich dotąd aroganckie, małomówne pacholę żałosnym, niesłyszanym wcześniej szczebiotem wrzuca do słuchawki coraz to głupsze werbalne ingrediencje. Wiem, bom (jak zapewne większość z nas) również je tam pakował.
Dawniej, powiedzmy trzy dekady nazad, miłosny wirus był groźniejszy niż teraz i miał dłuższy przebieg. Zaczynał się niby tak samo: po z reguły kilkunastu dniach lewitowania w obłokach z obiektem swego kultu, zainfekowany pacjent musiał wracać do chałupy i na ziemię. Problem robił się później, kiedy ranę wywołaną pierwszą w życiu tęsknotą trzeba było codziennie opatrywać świeżymi doniesieniami od Niej czy od Niego. Problem natury technicznej. Specyfika działania listu lub krótkich (wiadomo, koszty), zamiejscowych rozmów telefonicznych sprawiała, że złapana pod namiotem miłość – zamiast przez brak fizycznego kontaktu więdnąć – rozkwitała, podlewana kaskadą idealistycznych wyobrażeń, które z każdym dniem traciły związek z prawdziwą twarzą adorowanej przez chorego istoty. Kto już ubóstwił ją w myślach na maxa, rzucał podręczniki, wsiadał do pociągu byle jakiego i gnał na złamanie serca, byle tylko znów spojrzeć w te najpiękniejsze we wszechświecie i okolicach oczy. Tylko zaraz… Gdzie się podziała ta wspaniała syrenka, pływająca latem w pieszczącym jej ciało Bałtyku? Gdzie ten przystojny chłopak, co na Mazurach chciał przenosić góry i kajaki, byle tylko zmysłowo móc pozbawiać zmysłów? Ten, ta tutaj, na peronie, to naprawdę oni? Jasna cholera! Przecież w letnim słońcu wszystko wyglądało inaczej…
Teraz, gdy światem niepodzielnie włada Jej Wysokość Cyfryzacja, wakacyjne zauroczenie trwa o wiele krócej. Możliwość ciągłego kontaktu, choć wciąż ułomnego (panowie naukowcy, do dzieła!) z powodu braku dotyku, uwalnia od przelotnego uczucia szybciej niż flaszka wódki od nieśmiałości. Dzięki temu młódź zaczyna rok szkolny, mając wystudzoną głowę, skupiona już tylko na tym, jak najfajniej przebimbać 10 kolejnych miechów. Rzadko świadoma, że miłość jeszcze z nimi nie skończyła.