Jako szczery, choć raczej milczący internauta, jeśli już walę, to prosto z postu. I tak też uczynię tym razem: bardzo mi się spodobała najnowsza podwładna prezydenta Romana. I nie tylko mnie. Mimo że dotąd od personalnych wieści urzędowa strona raczej stroniła, panią Ewą wręcz się zachłystuje. I trzeba przyznać, ma rację. Bo zalet ta skromna białogłowa posiada tyle, co jej szef wyborców. Z jego punktu widzenia jest idealna.
Zachowuje się niczym szwaczka z Bangladeszu, z której zrobiono dyrektorkę banku – zasuwa jak wół i nawet nie wychodzi na siku. Gotowa jest harować w świątek, piątek i niedzielę, do tego ze świadomością, że łapę na jej pensji i tak położy chciwy, ratuszowy informatyk. Takie przynajmniej mamy informacje. Poza tym, ta nieznana z nazwiska tytanka pracy dobrowolnie zrezygnowała ze zwolnień lekarskich oraz przywilejów urlopowych. A jakby tego było mało, w pewnym sensie na przekór prezentowanej w sieci krasie, nie zachodzi obawa, że pani Ewa zajdzie, by pójść na macierzyński. I moralność, i system zabezpieczeń ma bowiem bez zarzutu. Zadowoleni powinni być także konsUMenci, gdyż najświeższy Romanowy kwiatuszek ma anielską wręcz cierpliwość, nie robi przerw na żarełko czy kawkę, no i zawsze jest kwitnąco uśmiechnięty.
Powie lud: bzdura, idealna urzędniczka nie istnieje! A gdyby jednak ktoś gdzieś taką perełkę zatrudnił, to miałaby przechlapane: albo by ją kanonizowano, albo też, zaszczutą przez leniwe biurwy, wywalono z roboty. Tymczasem legionowska pani Ewa sobie jest i od kilkunastu dni funkcjonuje w lokalnej rzeczywistości. Co z tego, że tylko wirtualnej? Od czegoś trzeba zacząć. Zresztą skoro petenci dają się uwodzić politykom z wirtualnymi programami i oczekują na starość wirtualnych emerytur, to współczesna, cyfrowa odmiana realizmu najwyraźniej im odpowiada. Nie protestowaliby więc również zbytnio, gdyby siostry pani Ewy stopniowo zaczęły ruszać z posad urzędniczy światek. Ale w krajowej rzeczywistości jest to równie prawdopodobne jak jej skargi na kolegów z powodu seksualnego molestingu.
Każda kolejna trupa rządząca obiecywała Polakom ograniczenie pęczniejącej administracji. I każda kolejna, z fałszywym uśmiechem na ulotce, robiła ich w bamb(i)u(r)ko. Gdzieś trzeba przecież powsadzać działaczy, którzy byli i mogą być pomocni, a później oczywiście ich dzieci i wnuczęta. I tak oto, w sytuacji, gdy tygodniową robotę peerelowskiego skryby komputer wykonuje w kilka sekund, za kapitalizmu urzędnicza brać, miast zanikać, rośnie w siłę. – Wicie, rozumicie, przybywa nam wyzwań i obowiązków – tłumaczą buntującej się czasem tłuszczy dzisiejsi towarzysze. Ta jednak, kumata, władzy nie ufa. Wszak widzi, że chociaż czasy się zmieniły, to nadal światem rządzi pieniądz. Pieniądz i pieczątka.