Jest takie mądre, życiowe powiedzenie: umiesz liczyć, licz na siebie. Sądząc po wynikach klasówki, którą ponad tysiącowi krajowych belfrów urządził niejaki Instytut Badań Edukacyjnych, także gdy chcesz nauczyć się matmy. Nie wnikając nazbyt szczegółowo w wyniki tego kompromitującego ich sprawdzianu, około dwudziestu procent Pitagorasowej trzódki powinno z mety wylecieć poza oświatowy nawias. I raz na zawsze opuścić poukładany dwór królowej nauk.
U przeszło połowy testowanych pedagogów z klas I-III zaplusował uczeń, który dokonał dzielenia przez zero. Jakby tego było mało, duży, bo „wódczany” odsetek owych nieobliczalnych speców nie potrafił rozwiązać zadania z poziomu gimnazjum, dotyczącego obliczeń procentowych związanych z wahaniami cen. Kto wie, może przed testem jakieś płynne procenty spożyli? Na dodatek, co dziesiąty fachowiec od edukacji wczesnoszkolnej zgodził się, że iloczyn dwóch liczb nieparzystych może być liczbą parzystą. Co trzeci natomiast sądził, że skoro suma dwóch liczb jest podzielna przez 3, to każdą z nich da się przez 3 podzielić. A generalnie walczący z działaniami na potęgę mają w nosie zadania, w których uczeń dojdzie do prawidłowego rozwiązania własną, niestandardową drogą. A gdy protestuje, każą mu się odpierwiastkować, bo inaczej zarobi minusa. Ludzie, toż to kwadratura (sz)koła!
Efekty matematycznego zacofania „profesorów” widać po ich wychowankach, choćby tych, co zajęli się politycznym fachem. Zwłaszcza teraz, gdy trwa parlamentarny nabór na kolejny czteroletni turnus dietetyczny. Podczas kampanii o liczbach kandydaci mówią szczególnie dużo. Najlepiej dużych. Gdy chcą komuś dokopać, mnożą problemy, jakich przysporzyli społeczeństwu ich adwersarze, chętnie podpierając się przerażającymi cyferkami. Kiedy zaś wyborcom coś obiecują, potęgują profity płynące z postawienia na nich krzyżyka. Ostatnio modne jest windowanie minimalnej stawki godzinowej. Dwaj najwięksi gracze stanęli na 12 złociszach, zatem dawni towarzysze postanowili dowieść, że z nich nie ułamki, oferując całego piętnastaka. Tylko czekać, aż któraś z mniej liczących się ekip zaoferuje rodakom dwie dychy. A co, kuźwa, ma się ten gest! Potem jeszcze tylko jedni zapowiedzą likwidację składek na ZUS i NFZ, drudzy dadzą dzieciakom po pięć stówek i seniorom darmowe piguły, inni z kolei podniosą najniższą płacę do 2,5 tysiąca i podwyższą emerytury. Przy czym wszyscy równocześnie obniżą podatki. Tyle dobra za jeden głos, więc weź tu, Polaku, nie skorzystaj?! Niestety, po elekcji na triumfatorów przyjdzie arytmetyczne olśnienie. Niczym po cudownych korepetycjach, nagle dostrzegą, że przez ich ulotkowe po-rachunki państwowa skarbonka osiądzie głęboko pod kreską. I policzą od nowa. Później będzie już jak zwykle: każdy z nas dostanie w sumie mniej niż zero.