Odkąd kraj zamienił się w jedną wielką trybunę rozwrzeszczanego ludu, trudno sobie wyobrazić reakcję rodaków na ewentualny sukces w finałach przyszłorocznej rywalizacji u żabojadów. W miłości francuskiej naród zatraciłby się zapewne na całe tygodnie. Wszak od niedzieli – zamiast archaicznej już buławy – potomkowie Lecha noszą w plecakach piłkarskie korki, a konsumpcję tłustego schaboszczaka gotowi są zamienić na bezmięsne, wypromowane przez nasze jarskie orły gryzienie trawy.
Wystarczyły dwa lata, aby pan Adam, naprawiając owocowy błąd swego pierwszego imiennika, zabrał kibiców do piłkarskiego raju. Po drodze o kadrowych i taktycznych planach mówił rzadko, łamane przez niewiele. I słusznie, bo w razie eliminacyjnej eliminacji wyszedłby na wałka. Jednak ku uciesze dopingującej gawiedzi dał radę, zyskując przy okazji sporo grosza i szansę stanięcia na trenerskim podium przy panach Górskim i Piechniczku. Inna sprawa, że nawet kanonada goli nad Loarą wystarczy mu góra na brąz, gdyż obaj dżentelmeni dokopywali drużynom z całej planety, tu zaś pojawi się tylko szansa podbicia Europy. Drobiazg. Grunt, że po zakończeniu grupowej rywalizacji (co w przypadku bojów o mistrzostwo kontynentu było wśród krajowych szkoleniowców normą) grunt nie pali się selekcjonerowi pod nogami. A jego posada nie drży w posadach.
Jeden pan powiedział kiedyś, że ze wszystkich rzeczy nieważnych najważniejsza jest piłka nożna. Cóż, zwolennicy pozostałych form ludzkiej aktywności byliby chyba innego zdania, lecz bez wątpienia coś jest na rzeczy. Harataniem w gałę pasjonuje się ponoć (często też osobiście ową czynność praktykując) jakieś 3 – 3,5 miliarda ludzi. Bez względu na kolor skóry, pozycję społeczną czy Adresata codziennych modłów. Całkiem sporo. Nic dziwnego, że to właśnie rywalizacja na tym zielonym polu stanowiła i stanowi przedmiot rywalizacji tak dla wielu państw istotny. Każda nacja, podobnie jak tworzące ją jednostki, łaknie potwierdzania własnej wartości, supremacji nad innymi. Gra w nogę świetnie do realizowania owych dążeń pasuje. Kiedy odwiecznego rywala akurat nie obdziera się ze skóry, można z nim – zamiast używać karabinów – drzeć koty na boisku. Daję głowę, że kibice, którzy w 1957 roku stawili się w Chorzowie na meczu z ZSRR, czuli się niczym żołnierze powołani pod broń do walki z okupantem. I to żołnierze zwycięscy, bo wyczerpany ich akustycznym ostrzałem wróg uległ naszej doborowej kompanii strzelców. Nawiasem pisząc, 2:1. Musieliśmy się wtedy cieszyć nie gorzej niż po wczorajszym triumfie. I tak samo źle, zwłaszcza męska część populacji, czuliśmy się chyba nad ranem… Nic to. Lepiej znosić prawdziwego kaca, niż być moralnym zwycięzcą przegranego meczu. Już wystarczy. W końcu przez dziesięciolecia byliśmy w tej kategorii mistrzami świata.