Moja czcigłodna rodzicielka zwykła powtarzać mi (osiągając zresztą zamierzony efekt), żebym nie przejmował się tym, co mówią o mnie ludzie. A jednocześnie sprawiała i nadal sprawia wrażenie, jakby każdy jej uczynek był skrojony na wymiar ich akceptacji. Trudno, Wandy problem. Do tego podwójny, bo bliźni rzadko wyrażają swe opinie na nasz temat expressis verbis. I poruszałaby się tak biedna matuleńka po omacku w obgadującym ją świecie, gdyby nie one – wiedzodajne stadka słów, które życiową drogę osób uczulonych na jad cudzych (nie mylić z obcymi) języków czynią jasną, prostą i wygodną. Panie i panowie, oto jej wścibskość plotka!
Kimże byśmy byli, drodzy homo gapiens, gdybyśmy nie mogli przeglądać się jak w lustrach w tych sklecanych z naszej przyczyny oraz inspiracji zdaniach? Człowiek, który przez cały swój żywot nie zainspirował nikogo do plotek, stoi nawet niżej od biedaka, którego nikt nigdy nie pokochał, porównywanego przez świętych mężów do brzęczącej miedzi lub brzmiącego cymbała. Można nawet uznać, że – wzorem tych, co brak ich na najbardziej twarzowym z portali – ani przez chwilę nie żył naprawdę. Zgroza. Skąd wtedy czerpać wiedzę w kwestii własnych fryzur, strojów, uczynków i zaniedbań? Jak się dowiedzieć, czy na daną sprawę posiada się społecznie akceptowalny i jedynie słuszny pogląd, czy może należy zmienić zdanie na godne cieplejszych komentarzy ze strony innych Ziemian? Tak, co tu kryć, życie bez tych szeptanych wyrazów byłoby bez wyrazu. Dlatego trzeba się cieszyć, nawet jeśli gada na nasz temat jakiś gad. Gada, swoją drogą, nie bezinteresownie. Wspólne trucie na temat innego osobnika stanowi idealną odtrutkę na brak tematów do rozmowy, koi nerwy, gdy się chce komuś dokopać, pozwala też nadmuchać własne ego. A wszystko to szybko, pewnie i przy użyciu nader znikomych środków. Niech się schowają różne rozrywki, jogi, seksy lub medykamenty – bo dopiero wtedy się człowiek dobrze usposobi, kiedy czyjś tyłeczek werbalnie obrobi!
Na koniec, jak inni marni felietoniści, pozwolę sobie wejść ze sobą w polemikę. I zarazem w konflikt z mą szanowną życiodajką tudzież jej lansowanym powyżej credo. Mamy wszak całkiem różne poglądy odnośnie miejsca, do którego plotki na swój temat należy kierować. Podczas gdy ona te wyłowione uszami perełki chowa w pamięci niczym próżniak komplementy, ja wysyłam je wprost do układu pokarmowego. A następnie woduję przy pierwszej lepszej okazji wraz z innymi, kaloryczniejszymi treściami. Że niby szkoda, bo w każdej plotce jest jakieś ziarenko prawdy? Może i jest, tylko co z tego? Choćby nawet upiec z nich cały bochen, i tak jako posiłek będzie on dla szarego zjadacza chleba bezwartościowy. Biegunkowo różny od pożywnego. A przecież nasz żywot jest zbyt krótki, żeby na własne życzenie mieć w jego trakcie przes…ne.