Kiedy człowiek jest bezpieczny, spokojny i syty, staje się leniwy. I na wybory nie chadza. Bo i po co, skoro życie robi mu dobrze? Chcąc zatem namówić go na niedzielny wypad do lokalu, trzeba bliźniego owych dobrodziejstw częściowo pozbawić. I wkurzyć tak mocno, że uwiedziony złudzeniem wygranej w grze w urnę i krzyżyk, popędzi za wewnętrznym głosem rozsądku. Tym razem dzięki politykom gul skoczył narodowi wyjątkowo wysoko.
Trudno orzec, czy zbyt wielu obywatelom ostatnimi laty się pogorszyło, czy tylko zaczęła ich mierzić twarz klasy panującej, ale masa mas postanowiła wreszcie przewietrzyć rządowe gabinety. Tak więc znów wpuściła do nich działaczy prawych, sprawiedliwych, rwących się do sprzątania bałaganu, jaki ich zdaniem zostawili poprzednicy. Lud żywi nadzieję, że będzie lepiej. Oby. Za to bankowo zrobi się ciekawiej. Jeśli pod rozciągnięty na Platformie dywan zamieciono coś, o czym PiS dotąd nie wie, a w trakcie POrządkowania taką wiedzę posiądzie, chętnie sprzeda ją opinii publicznej. W zamian oczekując błahostki: jeszcze większej akceptacji dla swych władczych poczynań. I jak każda zwycięska opcja – zbiorowej amnezji.
Partia, która łasi się do obywateli, ma do wyboru wiele różnych narzędzi. Ale główne strategie istnieją w zasadzie tylko dwie: zastraszanie lub obietnice. Na tej pierwszej pani Ewa i jej zgrana czeredka właśnie polegli. Ich główny rywal postawił na kolorowe miraże. I teraz – o ile rodacy jak zwykle prędko nie zapomną treści kampanijnych ulotek – kierowane przez pana prezesa przedsiębiorstwo będzie musiało zadbać, aby jego akcje zbyt szybko nie straciły na wartości. Ja tam już drżę z podniecenia na myśl o państwowych alimentach na każdego małolata. Solo co prawda się na nich nie obłowię, lecz gdyby jakaś wydajna producentka dzieci zechciała uczynić mnie konkubentem, zgarniając za każdą sztukę po pięć stówek, moglibyśmy we dwójkę wieść całkiem dostatni żywot. Zwłaszcza gdyby udało się jeszcze znaleźć jakieś popłatne zajęcie dla niedoszłych beneficjentów… Nowa, większa chałupa to też żaden problem. Kiedy premier zacznie je sprzedawać po obiecane dwa tysiaki z metra, uciśniona i ściśnięta w swoich klitkach gawiedź skonsumuje budynki jak budyńki. Cała w skowronkach, że rząd ją tak urządził.
Niestety, raczej prędzej niż później fani zwycięskiej opcji, bujając w obłokach, zaczną podejrzewać, że bujał też autor jej wyborczych haseł. Fakt, tam, gdzie do ich realizacji wystarczą same mandaty, obietnice z mety staną się prawem. Gdy jednak trzeba będzie dorzucić do nich kasę, ekonomia upomni się o swą dolę. Wtedy Jarosławowym pozostanie jeno liczyć na cud lub klęskę żywiołową – gdyż ludzie zaczną mieć większe zmartwienia. Żeby tak jeszcze tych pismaków zamienić na PiS-maków… Bo z mediami jest trochę tak jak ze sprawiedliwością u filmowych Pawlaków: lepiej, gdy są po naszej stronie.