Z odrazą i pewną taką nieśmiałością znów powołam się na słowa słynnego brytyjskiego wodza, który w swej ulotce wyborczej obiecał kiedyś rodakom krew, pot i łzy. Co zresztą przyjęli oni entuzjastycznie i zachęcani przesyłanymi przez szwabów pociskami V2 od razu zabrali się do realizacji planu. Sir Winston – mając na myśli zniszczenie jednej z piękniejszych europejskich stolic, spowodowane wybuchem Powstania Warszawskiego – trafnie zauważył, że nie ma takiej głupoty, której by Polacy nie popełnili. Ci zaś, kontynuując tradycję przodków, nadal ochoczo potwierdzają trafność tej tyleż przykrej, co aktualnej diagnozy. Czy wszyscy rodacy? A skąd! Jak na ironię, głównie ich wybierana przez naród elita, czyli ludzie, którzy stanowią zebraną wśród społeczeństwa śmietankę. Teoretycznie. Bo partyjniactwo i politykierstwo szybko przerabiają ją na skwaśniały twaróg.
Ja rozumiem wewnętrzne, toczone na krajowej arenie spory między klikami A i B, sprowadzone do przerzucania się winą za deficyt budżetowy, brak mieszkań albo suszę. To w tej branży normalka. Ku uciesze mediów trzeba się odszczekiwać politycznemu prześladowcy, nawet jeśli wprost ze studia idzie się z nim do knajpy. Ale gdy sprawa wędruje na eksport, należałoby już mówić jednym głosem. Niestety, znów mamy bajzel! Tym razem przy okazji europejskiego szczytowania, bodaj ostatniej sposobności do walki nad Wisłą nowej i odchodzącej władzy. Co z naszych wybrańców byliby jednak za potomkowie ułanów, gdyby nie wykorzystali okazji do szarży? Więc mieliśmy bitkę. Ewka twierdziła, że poleciałaby, lecz jej nie dają. Jędrek mówił, że nie może, a jego kumple dodali, że w zasadzie to te maltańskie pogaduchy zapowiadają się mało ciekawie. I tu akurat można ich zrozumieć, gdyż w odróżnieniu od innych unijnych nasiadówek, zamiast kasę rozdawać, mają tam ustalać, kto ile jej wyłoży – pssst, udajmy, że nas nie ma. I tak trwało to idiotyczne licytowanie się na daty, godziny czy intencje, które zagranicznych obserwatorów tego cyrku utwierdziło tylko w przekonaniu, że samodzielne zarządzanie własnym podwórkiem jakoś Polakom nie służy.
Ostatnio moim wolnym czasem zawładnęła lektura – napisanej, co ciekawe, przez Włocha – świetnej książki o rotmistrzu Witoldzie Pileckim. Dla mniej zakumplowanych z historią: to jedyny znany jej gość, który z własnej woli powędrował do obozu koncentracyjnego, zaś po ponad dwóch latach dał z niego nogę, aby zdać światu relację z tego, co Niemcy urządzili w Oświęcimiu. Tutaj szlachetnie rozumiana ciekawość była rzeczywiście pierwszym stopniem do piekła. A mogła też być ostatnim. Kiedy teraz słyszę, że naszych władców nie interesują rozmowy na temat przyszłości Europy, przypominają mi się słowa innego męża stanu, tym razem swojskiego. Gdyby żył Dziadek, zamiast robić politykę, wyprowadzaliby kury na siku.