Starzeję się. Nie, nie chodzi o pierwszy siwy włos na mojej skroni. Akurat w tym aspekcie jeden z bardziej widocznych objawów pierniczenia mam, by tak rzec, z głowy. Po prostu inaczej zacząłem oglądać stare produkty polskiej tudzież światowej kinematografii. Coraz mniej ważna jest w nich dla mnie akcja, a coraz bardziej liczą się widoki na drugim albo i trzecim planie. Pod warunkiem, że tego filmowego nie zlokalizowano w studiu, lecz w naturalnym otoczeniu dawnych ulic, ludzi oraz zdobyczy techniki.
Siedzę więc przed telewizorem, gapiąc się choćby na tkwiących w lśniących puszkach szoferów, dumnych jak cholera z posiadania metalowo – gumowych cacek. Często zresztą słusznie, wszak każda epoka ma własne wyznaczniki statusu społecznego. Czy współczesnym kierowcom, mknącym w bliźniaczo podobnych, napakowanych gadżetami gablotach, przyjechało na myśl, że za kilka dekad ich bryki też wzbudzą pobłażliwy uśmiech? Podobnie rzecz ma się z modą, choć ta akurat lubi co parę przebrań i po lekkim tuningu powracać. Szczęśliwie nie każda. Ja w każdym razie dużymi haustami spijam z ekranu kadry pełne uwiecznionych na wieki wieków amantów, odzianych w zwiewne garniaki, z których materiał mógłby posłużyć do uszycia napędu dla żaglowca. Że o paniach w żakietach z ramionami rozmiarów wpędzających w kompleksy nawet jankeskich futbolistów nie wspomnę. A wszystko to kręcono w miastach raczej jednorodnych etnicznie, rzadko tylko (zwłaszcza z naszego punktu dymienia) upstrzonych autami, wśród ludzi pędzących niepędzący żywot. Taki to właśnie idylliczny tworzę sobie z tych kinowych obrazów obrazek. Dziwne, prawda? A może i kwalifikujące się do leczenia?
Gdybym jeszcze tęsknił za widokami, które pamiętam. Wtedy smutek z powodu tego, co „se ne wrati”, zawsze mógłbym ukoić jakimś mglistym wspomnieniem. Niestety, moja nostalgia sięga aż starożytności. Fakt, miała ona pewne minusy, z permanentnym brakiem zasięgu na czele, za to powietrze było czyste, żarcie zdrowe, a ludzie – ci wolni, rzecz jasna – leniwie konsumowali owoce swego żywota. Budując od czasu do czasu obiekty, wobec których nawet twórcy drapaczy chmur drapią się po łbach z niedowierzającym podziwem. I gdy tak puszczam wodze wyobraźni, ta zaczyna galopować, by po chwili rozbić się o mur teleportacyjnej niemożności. W takich momentach wszystkie wynalazki tego milenium oddałbym za wehikuł czasu! Nawet ciasny, hałaśliwy, bez klimatyzacji i ABS-u. Tyle że to na razie, jak partnerski związek Prezesa z Nergalem, czysta utopia. Nic tylko, wzorem słynnego kamieniarza, utopić żale „wprowadzając do organizmu element baśniowy”. A później, jak pan Janek, popłynąć w „Rejs”. Dzięki niemu podziwiamy teraz, jak pięknie ongiś zalewano się na Zalewie. Pocieszając się myślą, że coś nas jednak z aktorami dziejów łączy – kac.