W powojennej historii krajowej satyry mieliśmy już okres, kiedy pisanie politycznych skeczów było prościutkie niczym zdobycie marchewki pod legionowskim ratuszem. Zwłaszcza we wtorki. Za dobrodziejki PRL-ki kabareciarz mógł recytować ze sceny choćby (skądinąd często bardzo zabawny) regulamin stołówki zakładowej jakiegoś PGR-u, a i tak publika pokładała się ze śmiechu. Podkładając się zresztą filmującej całe zajście ubecji…
Wystarczyło, że artysta w odpowiednim momencie zniżył głos, zrobił pauzę albo puścił do ludzi oko, a ci, wyposażeni w reagujący na najmniejszy bodziec czujnik aluzji, natychmiast dekodowali go na złośliwy rechot. Po co o tym piszę? Bo dla tych, którzy zawodowo robią sobie jaja z polityków, chyba właśnie wróciła komuna.
Po pierwsze, obfitość tematów. To oczywiście oczywista oczywistość: im więcej gnoju wywalają na siebie z lewa i prawa, tym weselej. Choć tu akurat źródło natchnienia tryska gdzie indziej niż za rządów towarzyszy, kiedy w Komitecie panowała śmiechu warta jednomyślność. Teraz jak ci pierwsi zakrzykną na Wiejskiej, że białe jest białe, drudzy w te pędy zaprotestują, czarno widząc daną sprawę. O czasach kompromisowej szarości na długie lata, jakieś cztery, możemy zapomnieć. Paliwo dla satyryków poleje się więc strumieniami i w tym tylko ich głowa, żeby możliwie daleko na nim zajechać. O ile za jakiś czas obywatelom w ogóle będzie jeszcze do śmiechu.
Po drugie, konsekwencje. Niby władza ludowa – tyleż sprytnie, co rozsądnie – akceptowała tzw. wentyle bezpieczeństwa, ale za wyjątkowo dotkliwe ukąszenie ustroju lub sekretarza można było postradać żądło. Tak więc uprawianie kabaretowego fachu wiązało się z ryzykiem. W III RP kaganiec zdjęto, co zresztą kilku tuzów, z racji twórczej impotencji, przypłaciło eksmisją z rozrywkowego Olimpu. Teraz, obserwując marsowe oblicza nowych władców Polski, wygląda na to, że profesjonalni prześmiewcy znów będą musieli wkalkulować w swą robotę zatargi z Prawem. I spotkania ze Sprawiedliwością.
Po trzecie, cenzura. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie wskrzesi na dniach słynnego, choć niesławnego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Przynajmniej pod tą samą nazwą. Wcale bym się jednak nie zdziwił, gdyby cichaczem powstał jakiś mini resorcik, zajmujący się reglamentacją tematów i ludzi do wyszydzania. Chcesz się, bracie, nabijać za kasę? Proszę bardzo, ale rób to prawomyślnie, bo inaczej nabijemy ci guza! Albo ciebie na pal. Trudno, oj, trudno będzie kabareciarzom poPiSać się i komuś nie podpaść.
Jak zatem starałem się dowieść, scenicznych masażystów naszych przepon znów czeka tematyczny urodzaj. W trakcie żniw będą jednak musieli bardziej uważać przy podcinaniu swych ofiar satyryczną kosą. No i zadbać o to, aby strażników ich czci, jak za komuny, obowiązkowo wywieść w pole.