Już od urodzenia byłem urodziwy. Przypomniała mi o tym fotografia, zaserwowana ostatnio na sentymentalny podwieczorek przez familijny album ze zdjęciami. Tu informacja dla czytelników z XXI wieku: Chodzi o coś w rodzaju oprawionej w wykrochmalone okładki książki z czystymi stronicami, do której starzy ludzie wklejali zdjęcia wykonane na papierze fotograficznym.
Otóż na wspomnianej odbitce moja przeszczęśliwa rodzicielka (jeszcze mało świadoma tego, jak bardzo los z niej zadrwił) ostrożnie dzierży w rękach białą paczuszkę z pomarszczoną niespodzianką. Gdybym nie wiedział, że mamusia unikała wchodzenia w kolizję z siódmym przykazaniem, gotów byłbym przysiąc, że przebywając na ekskursji w Egipcie zwinęła z jakiegoś grobowca mumię starożytnego gnojka. Tak urokliwa była facjata owego dziecięcia, nad którym zresztą – wedle familijnej legendy – wizytujące porodówkę babcie i ciocie wyprodukowały tyle łez, że pielęgniarki zaczęły podejrzewać jedną z pacjentek o odchodzące wody. Później, z biegiem lat, gęba mi się oczywiście trochę rozprostowała, by wraz z upływem kolejnych zacząć rzeźbić na swej powierzchni koleiny. Mniejsza o piękność, miałem truć o zdjęciach…
Tak sobie dumam, co jest lepsze: czy – wzorem większości rodaków z epoki analogowej – namacalną dokumentację swej młodości mieć na kilkunastu lub kilkudziesięciu błyszczących papierkach, czy raczej – jak dzieci ery cyfrowej – przechowywać w chałupie nakręcony przez starych serial z małolatem w roli głównej? Te pierwsze „pliki”, statyczne, mniej obserwatorowi mówią, a więcej każą się domyślać. Drugie zaś potrafią wiernie oddać pierwszy płacz, któreś tam „kulwa”, a nawet beknięcie po komunijnej oranżadzie. W miarę postępującego postępu technicznego, kto wie, może nawet podsuną widzowi aromat faszerowanej pieluchy? Na pierwszy rzut oka w starciu z ruchomymi i gadającymi obrazkami zdjęcia, często jeszcze czarno-białe, są bez szans. W całej tej nowoczesności kryje się jednak groźna pułapka. O ile fotografie potrafią przemilczeć zaliczone przez modela wtopy, filmy są już z dyskrecją na bakier. I może dojść do sytuacji, że ich bohater wolałby przespacerować się nago główną ulicą miasta, śpiewając na całe gardło „Daj mi tę noc”, niż zaprezentować komuś audiowizualne świadectwo swej pacholęcej ułomności. Wiem, co mówię. Ma takiego trupa w szafie choćby moja półtorej dekady młodsza cioteczna siostrzyczka, którą to postępowy tatuś z kamerą VHS uwiecznił kiedyś w trakcie ujeżdżania pewnego kucyka. Ponieważ zwierzak był raczej wątły, zaś dżokejka nad wiek wyrośnięta, każde ze stworzeń miało dość markotną minę, dzięki czemu cała ta pokraczna scenka od lat wprawia widzów w konwulsje. Gdyby została tylko sfotografowana, jej siła rażenia byłaby o wiele mniejsza. Stara to prawda, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach.