W starożytności czy średniowieczu określenia „miasto” i „państwo” oznaczały czasem z grubsza to samo. Zdarza się to zresztą nadal, choćby w przypadku bijącego przepychem po oczach Monako lub swe bogactwa przed oczami chroniącego Watykanu. Mając w perspektywie planowane przez Jarkowych harcowników wyproszenie Warszawy z województwa mazowieckiego, warto do owych tradycji nawiązać. Nie, nie chodzi o stolicę – ona bez względu na formalny status da sobie radę. Ale może by tak państwo uczynić na przykład… z Legionowa?
Najmniejszy problem będzie z granicami, bo właściwie już mamy je wytyczone. A nawet jeśli kiedyś dokona się wieszczony (i wymarzony) przez część tambylców anschluss Jabłonny, zawsze można narysować nowe. Wszelkie płoty i przejścia graniczne – przynajmniej dopóki obowiązują ustalenia z Schengen – są zbędne. Choć przydadzą się oczywiście jacyś pogranicznicy. W celu obniżenia kosztów proponuję nająć do tej roboty lokalną dziczyznę. Zamiast kusić ją przysmakami w centrum grodu, lepiej obsypywać żarciem linię graniczną. Harują w Azji ludzie za miskę ryżu, mogą i miejscowe dziki tyrać za garść kukurydzy. Zyskamy w ten sposób całodobowe i całoroczne patrole piesze, pełnione w dodatku przez funkcjonariuszy cechujących się kryształową wręcz uczciwością. Fakt, przychodzą do roboty zarośnięci i lubią podłożyć komuś świnię, ale za to nigdy, przenigdy nie wezmą od nikogo w łapę, pardon, w biegi.
Skoro narodzi się państwo, musi być też jego przywódca. Tu akurat pod względem personalnym nic bym w Dziadkowej osadzie nie zmieniał. Jeżeli już, to zamiast demokracji, której jak wiadomo daleko do doskonałości, wprowadziłbym coś w rodzaju monarchii. Po pierwsze, poddani uniknęliby nieuniknionych przy kadencyjnej zmianie władzy perturbacji, a poza tym dynastia Romanowów już kiedyś na tym terenie zaborczo rządziła, byłby to więc powrót do tradycji. Owszem, skończyła marnie, ale dopiero po trzech wiekach. A tak długo nasza mateczka Ziemia z ludzkością na pokładzie raczej nie pociągnie.
Pod względem gospodarczym Legionowo (swoją drogą szkoda, że nazwa Romania jest od dawna zajęta), wzorem wymienionego wcześniej miasteczka państwa Grimaldich, opływałoby w forsę z importu. Z tą różnicą, że nie przywożoną jachtami w walizkach zagranicznych milionerów, lecz dostarczaną w formie łupu przez szturmujące stolicę gastarbeiterskie legiony. A skoro mowa o wojsku, utrzymywanie armii król Roman mógłby sobie chyba darować. Bo oprócz powabnych mieszkanek Legionowo nie posiada dóbr mogących skusić ewentualnych agresorów, ma natomiast patrolujące miasto oddziały zmotoryzowanej, groźnej dla wszystkiego, co chodzi i na drzewa nie ucieka, kawalerii. Co prawda poganiającej konie pedałem gazu, nie zaś ostrogami, cóż to jednak za różnica? Na kasztankach i w beemkach równie groźnej. To jak drodzy państwo, robimy państwo? A co tam, my też zaPiSzmy się w historii!