W ludzkiej twarzy można ponoć czytać niczym w otwartej książce. Nawet jeśli tak, nie sądziłem, że na okładce wydrukowano tam również narodowość. A chyba coś jest na rzeczy, sądząc po tym, co spotkało mnie ostatnio w dziwnym kraju, jadącym zajadającymi frytki z majonezem. Otóż gdym wkraczał do lotniskowego busa, zanim jeszcze dałem głos, śniady pan kierowca wyemitował z uśmiechniętej paszczy znajome dwa słowa: „Dzień dobry!”.
Ponieważ w życiu naprawdę są mnie w stanie zaskoczyć może tylko ożenek Prezesa i potwierdzenie tezy, że Kopernik była kobietą, choć lekko wstrząśnięty, udałem niezmieszanego. Zapytałem jeno drajwera, czemu nie wystartował z „bonjour”? Ten zaś odparł, że po prostu wyglądam jak Polak. Niby nic, a jednak w takich momentach człowiek od razu zaczyna rozkminiać, czy rozmówca go przypadkiem nie obraża…
Już trochę lat patrzę w lustro, więc wiem, że pan Arab raczej nie przemycał w pozdrowieniu uznania dla nadwiślańskiej krasy. Musiał więc dostrzec coś, co mą nację łączy i wyróżnia. W pierwszej chwili pomyślałem o barwie nosa. Ale jako że chlupało we mnie wspomnienie ledwie kilku wyrobów zakonnych piwowarów, teorię identyfikacji obywatelstwa poprzez kolor narządu węchu, wzorem owych flaszek, obaliłem. Inna sprawa, że było mroźno, więc kichawy reszty pasażerów też nasuwały skojarzenia z góralskim weseliskiem. Lecz jeno delikatnym różem, nie zaś słowiańska purpurą. Odrzuciwszy przeto jedną możliwość, wziąłem pod lupę to, co wdziałem na pupę. I znowu pudło. Ze względu na aurę, mój gustowny sandałowy zestaw a-dresowy musiał zostać w chałupie. Z czego zatem ów autobusowy autochton wnosił, że na świat wpadłem pod Warszawą, nie mam pojęcia. Swoje w każdym razie zrobił: dowiózł mnie do celu.
Czy i jaki wyznaczyli sobie jego współwyznawcy, których całe mrowie łazi po stolicy EUropy, prorok ich wie. Ponieważ jednak korańczycy, w przeciwieństwie do np. Koreańczyków, zajęli tam już całą dzielnicę, klimat Walonii musi im służyć. Czas pokaże, do czego. U nas taka sytuacja jest póki co równie realna jak wprowadzenie euro na Białorusi. Chociaż w dziejach Rzeczkosmopolitej zgodne współżycie z Lachami ominęło jedynie scjentologów, teraz podobna gościnność jest wykluczona. Zastawić to my się wolimy w lombardzie, a postawić raczej komuś niż coś. Szczególnie, niechby nawet żył za ścianą, innowiercy. Tymczasem warto cenić sąsiada swego, bo można mieć gorszego. Pięknie ujął to tuż po wojnie rumuński aktor Constantin Tanase. Miał on (bez)czelność nabijać się z radzieckich wyzwolicieli, którzy wygoniwszy Niemców, upodobali sobie ponoć oswobadzanie tubylców z zegarków. Nim go zapuszkowali, napisał: „Źle nam było z der, die, das, jeszcze gorzej z dawaj cias”. I weź tu, Polaku, bądź z tą tolerancją mądry! Zwłaszcza wiedząc, że historia z histerią ciasem lubią się powtarzać.