Gdyby wszechwładny niegdyś szef bezpieki był bałaganiarzem, jego przejście do wiecznego (o, ironio!) podziemia stanowiłoby tylko kolejny element fizycznej anihilacji fundamentów PRL-u. Ku utrapieniu wielu mimowolnych (?) klientów prowadzonej przezeń firmy, facet należał jednak do wielbicieli starannego gromadzenia dokumentów. Przechowywał je, jak na tradycjonalistę przystało, w ekologicznych, papierowych teczkach. Ponieważ taka pedantyczność godna jest i sprawiedliwa, sprawca ani myślał płonąć z tego powodu ze wstydu, zadbał również, by przypadkiem nie spłonęły jego cenne szpargały. Chyba miało chłopisko graniczące z pewnością przeczucie, że są warte ciut więcej niż makulatura.
Kiedy panu Czesiowi polisa na spokojne życie przestała już być potrzebna, małżonka postanowiła uwolnić chałupę od tych zakurzonych papierzysk. Tyle że z topografią stolicy będąc prawdopodobnie na bakier, zamiast odwiedzić skup surowców wtórnych, trafiła kobiecina do Instytutu Pamięci Narodowej. Swoją drogą, lepiej tam niż w czeluści jakiejś kotłowni, gdzie wysuszoną celulozę od razu zwrócono by matce naturze. Tak czy owak, IPN kwity chętnie przygarnął, ale grosza za nie pożałował. A mogli przecież, instytucjonalne sknerusy, wręczyć biednej wdowie jakąś kopertkę, choćby pod stołem. Tym bardziej, że przekazując historię choroby niejakiego „Bolka”, Maria Teresa musiała coś napomknąć o reszcie mężowskiej kolekcji. Przynęta chwyciła aż za mocno. Dlatego na wypadek, gdyby donosicielka nie chciała rozstać się z pamiątkami po swym ślubnym, ktoś tam klepnął nakaz przeszukania i szybko znalazły się one w mackach władzy. Tej najlepszej, gdyż obecnej.
Zastanawiać może fakt, że chociaż Cześkowe teczuszki wypełniły kilka samochodowych bagażników, otworzono przed światem tylko jedną. Jak nic leżała na samym wierzchu. Podziwiać należy też ufność historyków, którzy tak bezgranicznie zawierzyli świstkom dostarczonym przez jednego z większych podpadziochów III RP. Że o IV nie wspomnę. Od poniedziałku, bez żadnej głębszej weryfikacji, poświęcone Lechowi świstki wałęsają się więc bezpańsko po mediach, a polka ubolka tańczona jest już nie tylko nad Wisłą, lecz i przez resztę świata. Zdumioną nota bene łatwością, z jaką niszczy się u Słowian narodowe symbole. Tymczasem ci plujący teraz na kolejnego z naszych wąsatych herosów – wszak nawet twórcy Legionów przylepiano ongiś łatkę zdrajcy – też mają coś za uszami. Bo ludziom po prostu różne wpadki się zdarzają. Tego, czy i jakie NAPRAWDĘ zwarcie sprokurował najsłynniejszy z elektryków, prędko się nie dowiemy. Historia pisana przez zwycięzców rzadko miewa wiele wspólnego z faktami. Zapewne natomiast wylezie z jej kart nowy bohater pokomunistycznej Polski. Esbeckich notatek się wprawdzie nie dochrapał, ale miana jej zbawcy owszem. Teraz trzeba tylko dorobić mu legendę.