Kiedy partie idą do wyborów, na sztandarach, ulotkach i ustach swych członków wypisują wszystko, co po ewentualnej wygranej obywatelom dadzą. Wiadomo, wzorem tekstów na opakowaniu odchudzającego specyfiku, obietnice mają sprawić, że szary człowiek ten ich cudowny towar kupi. I takie marketingowe podejście, obecne zresztą w świecie polityki od zarania demokratycznych obyczajów, można zrozumieć. Czas chyba jednak, aby uprawiający ją spryciarze zaczęli informować ludzi o tym, co planują im zabrać. Bo w przeciwieństwie do gruszek na wierzbie, utrata posiadanych dóbr lub przywilejów potrafi zaboleć znacznie mocniej.
Weźmy choćby sytuację sprzed kilku dni, kiedy to po kościelnym uderzeniu w stół dotyczącym zakazania prawa do aborcji, głośno odezwały się społeczne „nożyce”. Idę o zakład, ze większość z kontestujących ów koncept pań nie przerywała ani nie zamierza przerywać ciąży. Chcą natomiast na gwałt wyskrobać z głów popierającej hierarchów ekipy pomysł odbierający im prawo wyboru. Nieco wcześniej reprezentanci narodu usiłowali z kolei zapłodnić rząd chęcią zreperowania Trybunału Konstytucyjnego. Co ich popchnęło do walki – gniew czy jakaś zaKODowana inspiracja, to już insza inszość. Skoro jednak zadrżała w sędziowskich posadach istotna dla funkcjonowania państwa instytucja, lud powstał, by jej anihilację zatrzymać. Czy na ulice wyjdą także byli esbecy, którym PiS zamierza mocno wygłodzić bardzo teraz sycące świadczenia resortowe, czas pokaże. Prawo w każdym razie mają, gdyż do służenia ojczyźnie przykładali się wzorowo. Tylko oni wiedzą, jak trudno jest dzień w dzień znajdować kogoś, komu należy przyłożyć…
Powyższe sytuacje ilustrują prostą zależność, gdzie jawna akcja władzy rodzi reakcję poddanych. Ale czasem zamachu na obywatelskie prawa dokonuje się skrycie, dając grupie ludzi coś, co reszty społeczeństwa czegoś w konsekwencji pozbawi. Jeszcze niedawno ojciec Polak, kuszony przez matkę Polkę do wzięcia udziału w akcie prokreacji, mógł wykpić się brakiem środków na utrzymanie kolejnego potomka. A teraz co? Ma powiedzieć mamiącej go pięćsetką ślubnej, że warsztat trzyma już na strychu? Albo taka pomoc dla „frankowiczów”. Ponieważ zebrali się do kupy i wspólnie pokrzyczeli, władza obiecała, że za ich skłonność do walutowego hazardu z przyjemnością zapłaci. Nie pytając o zdanie tysięcy innych dłużników, którzy hipoteczny kierat rozliczają w rodzimej walucie. I za swój rozsądny patriotyzm w razie czego zapłacą. Najciekawiej rzecz się ma z obniżką wieku dającego prawo do zawodowego fajrantu. Z pozoru to oczywiste: im wcześniej, tym lepiej. Może się jednak zdarzyć, że wdzięczność dla władzy przetrwa tylko do chwili otrzymania pierwszej emerytury. I tak jak większość oczekiwanych złotówek, ulotni się wraz z nadzieją na spokojną, dostatnią starość.