Pomijając osobników – z własnej bądź przymuszonej woli – pozbawionych własnego adresu, większość obywateli w trakcie zamieszkiwania Ziemi je zmienia. Aktywnej sile roboczej, o ile należy do stałej w zawodowych uczuciach, przydarza się to rzadziej. Siedziby zakładów pracy są bowiem z natury leniwe, więc gdy już zapuszczą gdzieś korzenie, to je podlewają i z odrazą myślą o ich wyrywaniu. Chyba że, wzorem np. wróżek, polityków tudzież agencji towarzyskich, produkowane dobra są ulotnej natury, zaś warsztat pracy jest nierozerwalnie związany z robolem i może funkcjonować w dowolnej lokalizacji. Z dziennikarzami bywa właściwie tak samo, przeto siedziby redakcji wydają się o niebo stabilniejsze od z reguły często wypadających ze składu pismaków. Lecz i tu, niestety, zdarzają się wyjątki. O czym również mnie przyszło się ostatnio przekonać. Produkuję zatem to przydługie epitafium, klawiaturę obficie rosząc łzami, gdyż – o czym niniejszym ze smutkiem zawiadamiam – moja bezcenna gazeta właśnie osierociła swe dotychczasowe, niezwykłe pod wieloma względami domostwo.
Firmę, jak wiadomo, tworzą ludzie. Zanim jednak oddam cześć jej byłym fundamentom, pozwolę sobie wspomnieć o drobiazgach, które miejscówkę „Miejscowej” czyniły wyjątkową. Kto choć raz ją odwiedził, ten wie. Weźmy choćby to, co na fundamentach, tych prawdziwych, stoi – ściany. Tylko te nasze cechowała unikalna perforacja, pozwalająca sięgać wzrokiem tam, gdzie tynk już nie sięgał. Na zawsze w pamięci załogi (a nie wątpię, że i gości) pozostanie też wykładzina w izbie zwanej szumnie newsroomem. Jej trudna do ustalenia barwa, w połączeniu z zaskakująco urozmaiconą fakturą, stanowiły dla piszących cenną inspirację. Pewną stabilizację gwarantowała naszej zapisanej codzienności również pęknięta szyba w drzwiach. Przypominała wszystkim, że są w życiu rzeczy niezmienne – była tam od zawsze i na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Słów kilka należy się oczywiście wyposażeniu. Tylko my, w swym dizajnerskim geniuszu, mogliśmy ze sklepowego stelaża na chipsy uczynić pełnowartościowy, uginający się od ciuchów wieszak. Tylko u nas można było zobaczyć w akcji jedyny na świecie całkowicie analogowy prompter. Tylko nasze zmęczone ściany zdobiły dzieła stanowiące istny wzorzec eklektyzmu – od dziecięcych bazgrołów, poprzez dzierżone w rękach uśmiechniętych wędkarzy przyśnięte trofea, aż do lokalnych ulotek wyborczych, napisanych polszczyzną równie specyficzną jak nasze warunki pracy. A przecież należałoby wspomnieć jeszcze o (na szczęście dyskretnej) kryjącej masę tajemnic kanapie oraz biurowych krzesłach, których oparcia po latach służby mogłyby dobrze służyć najwyżej plecom niejakiego Quasimodo.
Aha, miało być jeszcze o nietuzinkowych, tworzących ongiś „Miejscową” ludziach. Tu jednak, zamiast epatować słowami, wystarczy oddać głos faktom. Jakże ceniona musi być gazeta, jeśli jej byłym twórcom naród oferuje później najwyższe zaszczyty! Zrodziła ona wszak radnych, dyrektorów, prezydentów i starostów. Do kompletu brakuje chyba tylko biskupa. Ale akurat ten zaszczyt jej dziennikarzy raczej ominie. Sam szacunek dla ósmego przykazania to jednak odrobinę za mało.