Przy okazji towarzyskiej potyczki naszych futbolistów, kiedy to nietowarzyscy, latający Holendrzy zrobili gospodarzy na pomarańczowo, zadumałem się nad fenomenem kibicowania. Bo dostrzegam w tym całym szaleństwie coś równie tajemniczego oraz niezrozumiałego, jak tyrady pewnego samorządowca z pewnej rady. Przez szacunek i ze strachu przemilczę godność. Tak czy siak, zjawisko jest bez wątpienia fascynujące.
Gdyby porównać dopingowanie z zatrudnieniem, okazałoby się, że większość fanów sportu – za wyjątkiem samozwańczych królów w rodzaju Jędrka „Bobo” Bobowskiego – haruje na trybunach w charakterze wolontariuszy. Ba, nawet gorzej – sporo do tego „interesu” dokładają. Czas pracy mają w dodatku nienormowany, no i wykonują ją z reguły w wielu miejscach. Gdyby istniały związki zawodowe kibiców, jak nic zainicjowałyby ogólnokrajowy protest. Ze zbrojnym podbojem stolicy włącznie, zwłaszcza że na robieniu dymu stadionowcy znają się co najmniej tak samo dobrze jak górnicy czy stoczniowcy. Poza tym mają więcej od nich powodów do irytacji. Harując na trybunach za friko, muszą patrzeć na swych kapryśnych szefów, którzy koszą dzięki murawie lub innym bieżniom czy parkietom grube miliony. Nawet jeśli człowiek z natury nie zazdrości innym materialnych frykasów, na wiadomość o wysokości dniówki Lewandowskiego może go szlag trafić. A przecież Polak z natury zazdrosny raczej jest. Jedyną formą wynagrodzenia pokrzykującej na sportowców zgrai są osiągane przez nich wyniki. Jeśli nasi wygrali, wracamy do chałupy głodni i bez głosu, ale w doskonałych nastrojach. Gdy umoczą, nastaje czas kompletnej smuty.
I tu wypada wrócić do Orłów Nawałki, których eliminacyjne triumfy plus nakręcające spiralę oczekiwań media sprawiły, że naród już widzi w nich zwycięzców francuskiej kopaniny. A właściwie widział. Do momentu, kiedy wspomniani wcześniej producenci tulipanów skopali im zadki i nasadzili bratków. Piłkarze, sami mocno wierzący w moc narodowego teamu, wydawali się odrobinę zdziwieni. Niczym Andrew Gołota, który nie sądził, że Lennox Lewis tak się przyłoży do roboty, że całą walkę na luzie mogli pokazać w Teleexpresie. Zresztą chyba nawet pokazali. Z porażki ucieszył się tylko prezes Boniek, marzący o schłodzeniu reprezentacyjnych chłopaków zimnym prysznicem. Fakt, na wypłukanie spod czaszek sodówki powinno to być jak znalazł. Dla piłkarzy. Bo kibicom, tym prawdziwym, o wiele trudniej wybić z głów rojenia o sukcesie. Oni latami wkładają do emocjonalnej skarbonki wszystkie, choćby najmniejsze nadzieje, licząc, że kiedyś wreszcie będzie można ją rozbić i obłowić się jakimś znaczącym triumfem. Jasne, doskonale wiedzą, kto jest matką głupich. Skoro jednak za ojca swych pragnień mają teraz Adama, ani myślą się nią przejmować. Co prawda wygnano go kiedyś z raju, ale kto jeśli nie on wie, jak do niego powrócić?