Powstało sobie kiedyś takie powiedzonko: nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Dziś, po upływie prawie wieku, odkąd Benito M. odział kamratów w czarne koszule, trudno już – za co historii chwała – je zweryfikować. Nadgorliwość jednak pozostała i ma się doskonale. W każdej dziedzinie życia i wśród obywateli okupujących różne szczebelki drabiny społecznej łatwo znaleźć kogoś, kto robi coś „za bardzo”. Skutki są z reguły opłakane. Najłatwiej, bo też uprawiający ją szczęśliwcy programowo są na świeczniku, dostrzec to w światku polityki. Gdy ktoś chce być bardziej prezesowski od prezesa (nazwisko i tytuł szefa partii dowolne), każde jego polecenie, ba, nawet uchwyconą czujnym okiem, acz niewypowiedzianą wolę natychmiast zmaterializuje. Co tam koszty! Oddany poddany lubi dowieść, że jest wierny, lecz – pomijając logiczne myślenie i posiadanie własnych poglądów – nie bierny.
Nadgorliwość komplikuje życie: i jej sprawców, i ofiar. Jeśli szef nakazuje konserwatorce powierzchni płaskich ogarnięcie gabinetu, nie spodziewa się, że spędzi tam ona kilka godzin, wylewając morze detergentów, a z dywanu zrobi sito. Jeśli trener oczekuje od futbolistów murowania własnej bramki, to raczej nie oczekuje, że nastawiają oni tam cegieł. Jeśli ważny polityk ma ochronę, to nie po to, by urwała rękę dziecku, które akurat częstuje go cukierkiem. Jeśli, jeśli, jeśli… Szczególnie ciekawie przesadyzm wygląda w konfrontacji z przepisami. Ze szkodą dla przepisów, rzecz jasna. Tacy na przykład Włosi, naród jak wiadomo sjestolubny, ośmieszyli je kiedyś poprzez kurczowe się ich trzymanie. Pracując (zapewne z obrzydzeniem) ściśle według zaleceń regulaminu, sprawili, że zwykła kontrola paszportowa stała się rozwlekłym misterium celnym, które w krótkim czasie sparaliżowało ruch graniczny. Podobnie rzecz się ma z powożeniem mechanicznymi końmi. Kodeksowe zapisy, owszem, respektować należy, ale niech no tylko ktoś spróbuje skrupulatnie zważać na wszystkie ograniczenia prędkości, wnet zamienia się w komunikacyjnego zawalidrogę i adresata tworzonych naprędce przez żwawszych szoferów wiązanek obelżywych przebojów. Niech obtrąbione ślimaczysko wie, że nie tędy droga!
Mówi się, że czegoś tam nigdy w życiu za wiele. Zimnego piwka, gorących kobiet, mocnego bimbru, słabego franka – co człowiek, to inna potrzeba. Tylko, czy aby na pewno chcielibyśmy mieć tego wszystkiego tak dużo? Sekret atrakcyjności naszych pragnień i drobnych przyjemności tkwi właśnie w – zazwyczaj niskiej – częstotliwości ich urzeczywistniania. Gdyby było inaczej, oferowane przez życie delicje stałyby się chlebem powszednim. Może i smacznym, ale jednak zwykłym, konsumowanym bez większej ekscytacji. I tu przychodzi mi na myśl kolejne, ostatnie już powiedzenie: dałeś raz – anioł, dałeś drugi – norma, przestałeś dawać – świnia! Jaki z niego morał? Jeśli chcesz uchodzić za anioła, to w niczym nie przesadzaj – istnieje groźba podcięcia sobie skrzydeł.