Drżąc na myśl o inwazji islamskich terrorystów, eksplodujących coraz to ciekawszymi pomysłami na odlot do raju, świat dał się podejść spryciarzom z Kraju Kwitnącej Wiśni. I to nawet nie od tyłu, lecz na własnych oczach – milionami wlepionymi teraz w smartfony, które dzięki pomysłowości skośnookich, żółtawych ludzików stały się wykrywaczami pokemonów. Okej, niech im, pokemaniakom będzie. Może się jednak zdarzyć, że do pierwszego z brzegu łowcy – a wyjątkowo łatwo teraz na nich trafić – podejdzie gość mniej trendy i chropowatym, zmęczonym głosiskiem zasyczy: – Ale o ssso szanownemu ssię panu rozzzchodzi? I weź tu, człowieku, odpowiedz!
Na robotniczo-chłopski rozum (a takim właśnie jego typem z racji urodzenia dysponuję) cała zabawa jest bez sensu. Bo jak można uganiać się za czymś, co nie istnieje? Zwłaszcza mając tego faktu pełną świadomość. Cóż, cały sekret tkwi zapewne w słowie „zabawa”. Przynajmniej dla graczy. Bo z punktu liczenia bossów firmy Nintendo, której giełdowa wartość w krótkim czasie podskoczyła ponoć aż o 10 mld baksów, to czysty biznes. Trudno ludzi interesu winić za to, że wskrzesili ponad siedemset gatunków wymarłych pod koniec ubiegłego stulecia telewizyjnych stworów i kazali im ruszyć w świat za chlebem. Bazując na nostalgii, stworzyli uzależniającą, wyposażoną w masę poziomów pułapkę, w którą wpadają nawet ci, co myśleli, że na wirtualne wirusy są dożywotnio zaszczepieni. Ba, powstał już fach trenera pokemonów, a tylko patrzeć, jak jeden z nich będzie kandydował na jakiegoś prezydenta. Właściwie chyba już kandyduje – Trumpachu czy jakoś tak…
Są oczywiście tego animowanego wariactwa dodatnie plusy. Dzięki temu, że najwięcej punktów zdobywają ci, co w poszukiwaniu łupu pokonują przynajmniej pięć kilosów dziennie, przygwożdżone do kompów małolaty odkleiły zadki od foteli. Podczas czatowania w charakterystycznych punktach miast ludzie zawierają nowe znajomości, dowiadują się o istniejących w sąsiedztwie kościołach, pomnikach, muzeach. Kiepskie knajpy – po wpłaceniu niespełna stówki złociszy – mogą przez kilka godzin wabić klientów opinią wylęgarni pokemonów, a gdy ci pierwsi dotrą już na miejsce, wcisnąć myśliwym jakieś ochłapy. I tak, doprawione szczyptą animowanych przypraw, będą im smakować. Mam wyliczać dalej?
Jeśli się chwilę zastanowić, dla rodzaju ludzkiego pogoń za czymś, co zasadniczo nie istnieje, to żadna nowina. Chociaż miłość, szczęście lub święty spokój złapać trudniej niż samego Pikachu, od zarania dziejów poszukujemy ich, gdzie tylko się da. Nawiasem pisząc, z o wiele mniejszymi szansami na sukces niż choćby liczni braciszkowie z Zakonu Detektorystów, którym wykrywacze metalu od czasu do czasu jednak zapipczą. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – gdyby nie właściwy nam popęd do działań z gruntu abstrakcyjnych, komu przyszłoby do łba szukać np. elektryczności albo fal radiowych? A przecież tacy się znaleźli, znajdując to, czego szukali. Łowcom japońskich stworków życzę tego samego. Tylko niech pamiętają, że w tym całym zamieszaniu chodzi głównie o ich moniaki. Poke-moniaki.