Geneza oficjalnej nazwy tego nurtu muzycznego wydaje się prosta niczym poczciwe sztachety, stosowane na prowincji celem uatrakcyjnienia zabawy spontanicznym pojedynkiem przy użyciu tradycyjnych narzędzi ludowych: disco od dyskoteki, a polo od kraju wykonawców. Złośliwi mogliby najwyżej dodać, że drugi człon ma także związek z łóżkami polowymi, służącymi ongiś bazarowym didżejom za przenośną, składaną ladę. Kto wie, czy właśnie ta licha proweniencja nie zaważyła na tym, że nawet krajowi giganci gatunku – aby obskoczyć kilka koncertów dziennie, zdarzało im się przemieszczać nań drogą powietrzną – mieli kompleksy wobec rockowych szarpidrutów, których płyty sprzedawano w nakładzie zbliżonym do liczby strun w ich „wiosłach”. A skoro disco polo było be, w pewnym momencie zniknęło nawet z matkującego mu Polsatu, gdy ten zaczął mieć pretensje do zostania poważ(a)ną stacją i usiłował porzucić swój sielski rodowód. Czym, przynajmniej na pierwszy rzut ucha, spowodował zgon tej muzyki na polo chwały. Ale to tylko pozory.
Kiedy tak zwani artyści z popowego nurtu rządzili listkami przebojątek i raz do roku obdzielali się branżowymi nagródkami, disco polo żyło i miało się całkiem dobrze. Tyle że funkcjonowało w drugim muzycznym obiegu. Zapytajcie Zenka lub Marcina, czy klepali wtedy biedę – obaj boysi głośno was wyśmieją. Z akcentem na „głośno”. Co więcej, rozwój elektroniki pozwolił zasilić szeregi rozrywkowej armii setkom nowych najemników, maszerujących do boju o sławę z przesyconymi miłością pieśniami na ustach. Bo akurat w warstwie tekstowej wszystko zostało po staremu. Tak czy siak, nastąpił renesans, a disco polo śmiało bierze odwet na salonach. To była kwestia czasu – natury, Polaku, nie oszukasz. Możesz popijać whisky i zajadać się sushi, ale prędzej czy później wrąbiesz schaboszczaka i upoisz się czystą. To pewne nie na 40, lecz na 100 procent.