Odkąd poznałem się na ludziach, nabrałem przekonania, że mądrość – taka zwykła, życiowa, czyniąca z jednostki wartościowego homo sapiens – niekoniecznie chadza w parze z wykształceniem. Ba, często nawet od niego stroni. Mądrości nie należy mylić z wiedzą, zwłaszcza nabytą w polskiej placówce oświatowej, do której brawurowego ukończenia wystarczy posiadanie dobrej pamięci. Umiejętność logicznego myślenia, wyciągania wniosków, kojarzenia faktów – a po kiego? Większość rodzimych nauczyciele jest happy, gdy uczeń wie, kiedy Abisynia zmieniła nazwę na Etiopię, poznał budowę jądra atomu oraz umie policzyć do 500 plus. I absolwent wtedy z niego jak ta lala!
Przez blisko pół wieku miałem zaszczyt nawiązać bliższe relacje z wieloma ludźmi, którzy nigdy nie otarli się o mury porządnej szkoły, a uczelnie znali tylko z legend. Byli wśród nich robotnicy, rzemieślnicy, czasem panie rzucone przez los na trudny front codziennej walki z własnym gospodarstwem domowym tudzież hodowaną w nim dziatwą. Jasne, rozmawiając z nimi, można było chwilami usłyszeć – poza nieuzasadnionym poczuciem niższości wobec wykształciuchów – że kilka lekcji zdarzyło im się w trakcie podstawowej edukacji opuścić. Ale w tym przypadku prostota przekazu stanowiła o jego sile. Gdyby wcześniej pokończyli licea i uniwersytety, na wiele spraw patrzyliby z perspektywy katedr, często oczami kształtujących ich poglądy belfrów. Obcując z prostymi ludźmi ma się zaś do czynienia z mądrością wolną od skostniałych jak akademicka wiedza dogmatów. Niekiedy przez małe, innym razem przez całkiem wielkie „M”.
Jaki stąd wniosek? Z pobieraniem edukacji nie ma co przesadzać, bo od nadmiaru wiadomości tylko miesza się człowiekowi we łbie. Problem polega na tym, że o naszym miejscu w życiowym rankingu często decydują dyplomy. I chcąc nie chcąc, tak jak (wspominany już zresztą w tym numerze „MnW”) obecny szef resortu infrastruktury i budownictwa, trzeba czasem na starość spiąć poślady, by przed imieniem móc dopisać sobie kilka liter. Choć przecież doskonale powinien był on wiedzieć, że nie papierek, lecz chęć szczera zrobi zeń politykiera. Swoją drogą, podobny precedensik zdarzył się także wśród legionowskich notabli, ale to jednak troszkę niższy szczebel władzy. Inna sprawa, że – czego dowodzą przykłady pana Janka, a zwłaszcza pana Mariusza – nawet startując z miejskiego ratusza, da się wygrać wyścig po ministerialną tekę. Wystarczy dołączyć do właściwej drużyny.
Ów team nie musi być oczywiście polityczny. Można przykładowo zasilić ekipę grafficiarzy i zdobyć kontrakt na odmalowanie jakiegoś legionowskiego płotu. Świadectwa z czerwonym paskiem nikt wtedy nie wymaga, wystarczy (ceniona skądinąd w wielu innych branżach) umiejętność puszczania farby. A że honorarium do wzięcia jest spore, naśladowców z pewnością nie zabraknie. Byle tylko sponsorom kolejnych przedsięwzięć tego typu wystarczyło pieniędzy. Bo wiedza wiedzą, ale to przecież dopiero one pozwalają w życiu coś zmalować.