Polityka to zawód sprawiający uprawiającym mnóstwo zawodu. A do tego jeszcze ta przeklęta niepewność… W normalnym fachu, o ile człek z perspektywy miłosiernego ZUS-u nie robi za „śmieciarza”, podpisuje się z pracodawcą cyrograf i zasuwa aż do bliżej nieokreślonego końca. Polityk ma gorzej, bo parafuje umowę tylko na czas określony – raptem marnych kilka lat. I jak tu planować przyszłość, skoro tak trudno nakreślić wizję zawodowego jutra? Owszem, można starać się o następny angaż, lecz chcąc znów poczuć w kieszeni dietetyczne pobory, najpierw trzeba schować do niej dumę. O ile zwyczajny najemnik przy rozstaniu z szefem może przywalić mu w twarz od dawna cyzelowanym orędziem, profesjonalny łowca głosów gębę musi trzymać na kłódkę. Wyborcy nas olali i wylali – trudno, wciąż ładnie się uśmiechamy i do przodu!
Zawodowe przekonywanie do swoich racji ma też oczywiście zalety. W odróżnieniu od np. męża, który roztoczył przed ślubną wizję zakupu futerka, polityk może do oporu obiecywać, co mu się żywnie podoba. Lud i tak po pewnym czasie mu to zapomni. W tej branży inaczej też wygląda kwestia odpowiedzialności za fuszerkę. Kiedy zatrudniony w jakiejś firmie śmiertelnik coś spartaczy, pryncypał wytknie mu błąd i da po łapach. W politycznym światku jedna z głównych zasad do złudzenia przypomina tę z półświatka – winny jest zawsze ktoś inny. Osobnicy tworzący ten pierwszy mają jednak bardziej klawo, gdyż nie muszą, wzorem miłujących wzorki łamaczy paragrafów, za swą niewinność garować. A zawsze to lepiej wytyczać kolejne cele na Wiejskiej niż pod celą. Jest jeszcze jedna przewaga politykowania nad mnogością innych, podrzędniejszych zajęć, o niej wszak rozprawia się dość rzadko. Bo i po co przypominać elektoratowi tę wstydliwą prawdę: że rządzą nim goście parający się zawodem, do którego uprawiania nie trzeba mieć żadnego zawodu.