Czas ma to do siebie, że leci. Owszem, inaczej w trakcie kumpelskiej biesiady, a inaczej od wypłaty do wypłaty, ale jednak – biegnie i nie chce dać sobie na wstrzymanie. Wkrótce minie przykładowo sto lat, odkąd producenci rodzimych wyrobów znów mogli zacząć opatrywać je napisem „made in Poland”. Kawał czasu. Zauważyli ten szmat nawet podopieczni znanej mi treserki przedszkolaków, gdy odpytywała ich na tę okoliczność ze świeżo wtłoczonej pod czupryny wiedzy. Jeden Polak mały, poproszony o przypomnienie, cóż to za bibę mamy 11 listopada, odrzekł bez namysłu: Dzień Odległości. Nawiasem pisząc, jego kamrat poszedł ciut dalej, gdyż ów jubel utrwalił mu się w pamięci jako Święto Niepodłości. Cóż, niby przesadził, a jednak kwitnie w tym określeniu ziarnko prawdy.
No dobrze, wróćmy do czasu. Czasem człowieka nachodzi refleksja z upływem czasu związana niczym zegar z kukułką. Mnie na przykład dopadła podczas oglądania w TV teledysków zrodzonych w latach 80. ubiegłego wieku. Choć dwa ostatnie słowa przydają poprzedniemu zdaniu historycznej patyny, to było przecież – podpowiada umysł – tak niedawno. Zupełnie odwrotne wrażenie miałem, gdym jako dziecko faszerowany był przez babkę krajową kinematografią międzywojenną. Owej czarno-białej indoktrynacji z filmu na film poddawałem się zresztą z coraz większym uBODObaniem. Dziwiąc się może tylko, czemu nie pokazują w nich dinozaurów. Bo przecież w owych dawnych czasach, myślało sobie pacholę, musiały one wciąż śmigać po II RP… Dopiero później wyszło na jaw, że jednak ciut wcześniej śmigać przestały. Kilka dni temu uświadomiłem sobie coś jeszcze: i wtedy, i teraz obserwowałem zjawiska, które zadziały się mniej więcej cztery dekady wcześniej. Dawno i nieprawda? A skąd! Dlatego postanowiłem ten zwrot wrzucić tam, gdzie jego miejsce – do lamusa.