Nie wierzyłeś, szary Polaku, że w Ameryce można przebyć drogę od pucybuta do milionera? No to jej mieszkańcy, pod postacią triumfu Donalda T., dostarczyli ci dowód – można! Z tym, że ów dżentelmen (oczywiście daleki od brytyjskiego rozumienia tego słowa) pucybutem nigdy nie był. Musiał pokonać inny, równie wyboisty szlak: od milionera do prezydenta. Bo jankesi, owszem, kult dolara wyznają gorliwie, lecz na swoich szefów wybierali dotąd – uwzględniając panujące w ich kraju stosunki majątkowe – raczej gołodupców. Widać, choć to nie stan konta zapewnił Donkowi nowy fotel, najwyraźniej zmienili zdanie. Co ten wybór oznacza dla Polski i świata, o tym rozprawia już potężna armia publicystów. Nie wdając się w ich wróżby, można jednak zaryzykować tezę, że przytrafiło nam się to, czego żaden porządny Chińczyk drugiemu by nie życzył – będziemy żyli w ciekawych czasach. A właściwie jeszcze ciekawszych niż dotąd.
Tak na marginesie, to w ogóle dobry okres dla szefujących Donaldów. Zawsze twierdziłem, że na dłuższym dystansie dziejów jednej jednostki los bywa sprawiedliwy. I chyba również w przypadku nosicieli tego kreskówkowo-drobiowego imienia taki się okazał. Po naszym premierowym prezydencie zjednoczonej UE jeszcze lepszą fuchę – kierownika Zjednoczonych Stanów, dostał jego kolega po obciachu. Cóż, jakkolwiek w nadwiślańskim kontekście zabrzmi to ciut przewrotnie, kaczory górą!
Gorzej ze mną. Trzymając kciuki za rychłe uwolnienie rodaków od obowiązku wizowego, zacząłem się obawiać, że wkrótce będę miał na karku FBI, CIA albo inne ichniejsze TDI czy PZU. Wszystko przez popełniony kilka tygodni temu tekst, w którym ich bos(U)SA zaliczyłem w poczet zgrai znajdujących się wtedy na topie pokemonów. Cała nadzieja w tym, że amerykańskiemu Trumpachu nie wpadnie w łapy „Miejscowa na Weekend”. Inaczej, pomijając kłopoty autora, weekend mógłby mieć stracony.