Zaraz po tym, jak z męskich głów wyparują przyjęte nocą destylaty, a z koafiur dam spadnie sylwestrowy brokat, przychodzi ten przykry moment – trzeba zabrać się za realizację postanowień noworocznych. Bo ileż można zwalać ewentualną zwłokę na kaca tudzież bolące stopy? Tymczasem, mimo słuszności obranej wcześniej drogi, jakoś tak się, motyla noga, nie chce… Jeszcze kilka dni czy tygodni wcześniej, gdy kształtowało się nowe, lepsze JA, pokłady zapału oraz energii do działania mieliśmy wręcz niewyczerpane. A tu nagle 1 stycznia zaświeciła się rezerwa! I byłoby to nawet zaskakujące, gdyby nie fakt, że większości z nas taki numer wycinają one co roku. Smutne? Wręcz przeciwnie, należy się z tego cieszyć.
Człowiek, który się do czegoś zmusza lub czegoś pozbawia, ma zamkniętą furtkę do szczęścia. A na czymże polegają nasze cykliczne koncerty życzeń, jak nie na odcinaniu sobie zaopatrzenia w przyjemności? Weźmy te najpopularniejsze: alkoholik i papieroski. Owszem, mówi się, że wywołują one czasem awarie organizmu, ale z drugiej strony, co ich nie powoduje? Nawet zdrowy żywot, taki bez używek, nie gwarantuje, że delikwenta ominie padnięcie trupem zbyt wcześnie, np. gdy dowie się, ile wyniesie jej przyszła emerytura. Warto też pamiętać o kolejnych ministrach finansów, którzy obywateli stroniących od towarów z akcyzą mają w głębokiej pogardzie.
Co do pań, w ich noworocznych dążeniach chodzi raczej o to, że im coś nie wchodzi – najczęściej tyłek w spodnie. Tutaj także zalecałbym rozsądek. No bo co jest łatwiej zmienić: zadek czy gatki? Nie ma więc sensu, całymi dniami będąc na głodzie, ciskać w bliźnich gromy. Lepiej kupić nową odzież i sycić się życiem, nie oszczędzając sobie jego smaków. A podejmowane na przełomie roku postanowienia zostawić naiwniakom – tym, co jeszcze wierzą, że uda im się je zrealizować.