Choć zamieszkujemy kraj, w którym co rusz ktoś sobie czegoś nie życzy, jeden drugiemu życzenia składamy na potęgę. Zwłaszcza przy okazji abdykacji starego roku i objęcia tronu przez jego niedoświadczonego potomka. Jakież to dobro najczęściej pragniemy wcisnąć bliźnim na tę okoliczność? Oczywiście zdrowie. Żeby za żadne skarby świata adresat nie dowiedział się, ile je trzeba cenić w razie, gdy przypadkiem się ulotni. Tylko czy aby na pewno przypadkiem? Życząc sobie od Bałtyku do Tatr dozgonnej formy na ciele i umyśle, popijamy to obficie płynami i zagryzamy pokarmami, których działanie stoi z owymi słowami w sprzeczności. Jedynie purpurowi na licach miłośnicy napojów z dreszczykiem tudzież zwolennicy diety Kwaśniewskiego mogliby szczerze wyznać: owszem, te dary ziemi uznajemy za zdrowe. Pod warunkiem, że – jak to się przydarzyło innemu Kwaśniewskiemu – nie mieliby akurat kontuzji goleni z przerzutami na aparat mowy.
Największą zagwozdkę mają przy sylwestrowych powinszowaniach pracownicy służby zdrowia, z lekarzami na czele. Bo jak tu, werbalnie racząc bliźniego wszystkim najzdrowszym, robić to z przekonaniem? Logika podpowiada, że gdyby dotyczące ich branży życzenia się ziściły, straciliby robotę. Nie wspominając o całej Eskulapowej armii uzbrojonych w medyczną wiedzę terapeutów, rehabilitantów albo tytanów pracy z Narodowego Funduszu Zdrowia. Inna sprawa, że tym ostatnim (o ile prezes nagle nie stwierdzi, że to chory pomysł) utrata etatów jest chyba PiSana. Mniejsza o to. Bo i tak, gdy życzymy komuś zdrowia, choćby do bólu szczerze, wpływ mamy na nie zerowy. Poza tym, człowiek nie Ibisz i zużywać się musi. A jak to Pierwszej Damie (wtedy) TVP powiedział ongiś prześwietny Jan Nowicki, „Nineczko, przecież to marnotrawstwo, kiedy człowiek idzie do piachu i jakieś narządy ma jeszcze zdrowe”. Trudno się z chłopem nie zgodzić.