Czytacie czasem komunikaty serwowane obficie przez internetowe przeglądarki? Jeśli nie, lepiej pielęgnujcie ten zwyczaj. Inaczej możecie bardzo się wystraszyć. No bo weź tu, człowieku płci męskiej, utrzymaj nerwy na wodzy, gdy z monitora atakuje cię np. takie oto zdanie: „Korzystając z witryny wyrażają Państwo zgodę na wykorzystanie zebranych informacji i umieszczanie plików cookies na waszym urządzeniu końcowym”. Jaka zgoda?! Ani ja, ani znani mi faceci za żadne skarby świata nie daliby sobie umieścić na urządzeniach końcowych żadnych plików! Ani to higieniczne, ani miłe. No może, w ostateczności, przeszłoby jeszcze łatwe do zainstalowania, elastyczne zabezpieczenie antywirusowe. Ale nie jakieś tam ciasteczka!
Początkowo, gdy owe spolszczone „kukis” dopiero zaczęły pojawiać się w menu internautów, ci mniej obeznani z intencjami autorów poczęstunku piali z zachwytu: „Cwana bestia z mojego kompa! Ledwo luknąłem na coś w sieci, a ten po chwili częstuje mnie związanymi z tematem reklamami. Skąd on to wiedział?”. Teraz entuzjazm nieco przygasł. Lecz internet wiedział, wie, i po wsze czasy wiedzieć będzie. Nie na darmo firma, której świat zawdzięcza googlowanie, magazynuje wszelkie informacje, jakimi raczyliśmy obciążać jej serwery. I po cichu udostępnia co cenniejsze dane gigantom globalnego handlu. Nie za darmo.
Właściwie te całe cookies (biorąc pod uwagę krajową wymowę, u nas mogłyby zwać się „Pawełki”) nie są takie złe. Pal sześć inwigilację Wielkiego Brata – i tak już przed nim nie uciekniemy. Trzeba tylko pamiętać, by przygotowywać ciasteczka z właściwych składników. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy po nasze urządzenie końcowe zechce sięgnąć ktoś obcy. Więc lepiej zawczasu zadbać, by jego zawartość nam nie zaszkodziła.