Jeśli wierzyć statystykom, polskie feministki zostaną wkrótce zmuszone do emigracji. I to raczej gdzieś hen, hen, do krajów, w których panie chadzają w burkach albo potrawy z Burków (tudzież Reksów czy Azorów) przyrządzają mężom na obiad w sosie słodko-kwaśnym. Chodzi o przymus natury ekonomicznej, za chlebem, gdyż po prostu nad Wisłą nie będzie już za bardzo o co walczyć. Tak się bowiem składa, że ich poniewierane w pracy – wedle najżarliwszych działaczek – siostry zajmują już 40 procent najwyższych stanowisk w krajowych firmach. I wciąż im rośnie! A wiadomo przecież, że ciągnie swój do swego i jeżeli baba-szef zrobi casting na podwładnych, chłopy odpadną w przedbiegach. U dyrektora lub prezesa w spódnicy znajomość aktualnej sytuacji w I lidze piłkarskiej poparta umiejętnością odróżnienia portera od stouta do angażu raczej nie wystarczą. Tymczasem w fachu pantoflarza coraz większa konkurencja…
Jak tak dalej pójdzie, o parytety zaczną ubiegać się faceci. Choć chyba nie w profesjach, do których damy (i weź tu zrozum kobiety!) jakoś nie lgną: hydraulika, operatora koparki albo szewca. Fakt pozostaje faktem, za jakiś czas cała władza ma szansę przejść w ręce kobiet. Dlaczego cała? Ano dlatego, że w większości polskich domów one i tak od wieków ją dzierżą. Jedne oficjalnie i otwarcie, inne tylko sprawnie kręcąc wąsatą głową domu. Ale to właściwie bez znaczenia, czy trzyma się kierownicę w dłoniach, czy prowadzi z tylnego siedzenia – liczy się realna władza. Obecny rząd chętnie posłuży przykładem. W ten oto sposób faceci, karlejąc fizycznie, zawodowo i społecznie, po cichutku zamienią się miejscami ze słabą płcią. Pierwszy krok już wykonali: mniej więcej 10 lat wcześniej od pań fundują sobie wieczny odpoczynek. Czyżby sądzili, że dopiero wtedy poczują się jak w niebie…?