Kiedy media donoszą o sukcesach polityków na scenie międzynarodowej, opatrują te niusy zdjęciami z sali obrad. Sugerując, że to właśnie tam wzorowo odegrali oni swą rolę. I wszystko by się zgadzało, poza pewnym „szczegółem” – z reguły to bzdura. Bo tak naprawdę politykę robi się za kulisami, gdy nikt postronny aktorów nie widzi, a tym bardziej, uchowaj Boże, nie słucha. Ponieważ jednak od czasów wieży Babel ziemska komunikacja została mocno utrudniona, są z takimi ustaleniami problemy. Najczęściej wtedy, kiedy dany kraj deleguje za granicę męża stanu, który jest w stanie gadać tylko we własnym narzeczu. Czasami, nawiasem pisząc, niezrozumiałym nawet dla jego rodaków.
Przed obiektywami kamer i w błyskach fleszy bywa drętwo. Dlatego tam możni tego świata tylko oznajmiają to, co ustalili wcześniej. Gdzie? To mało istotne. Można, jak nasz Kwach z Bushem, na polu golfowym, ale równie dobra jest prywatna chałupa albo knajpa. Byle nie u Sowy… Grunt, żeby mówiąc jednym językiem, w końcu znaleźć ten drugi – wspólny. Akurat tu nasi w świecie nie błyszczą. Wśród rodzimych ministrów, premierów i prezydentów sztuka swobodnej konwersacji w „lenłidżu” to wciąż bardziej rzadkość niż norma. A takie kalectwo kosztuje. Jeśli polityk pewnym krokiem nie wejdzie za kulisy teatru władzy, pozostanie dla reszty trupy klasowym pierdołą, którą – choć skończyła naście lat – rodzice wciąż odprowadzają do szkoły. Z tym, że w roli starych występuje jego tłumacz. Owszem, podczas oficjałki zamienią z taką sierotą kilka słów, nawet protekcjonalnie poklepią po ramieniu, lecz wieczorem pójdą na wódkę już bez niej. Z jednej strony, to zrozumiałe. Z drugiej, trochę jednak szkoda, wszak nie od dziś wiadomo, że w alkoholu potrafimy rozpuścić każdy komunikacyjny zator. Problemem jest dawka: po tej optymalnej dla Słowian, nikt przy stole słowem już się nie odezwie.