Czy będąc w mięsnym, szukacie na półkach śrubokrętów? Albo zamawiając u Chińczyka udko po amerykańsku, pytacie go, czy nie ma „Ogniem i mieczem”, koniecznie w twardej oprawie? Nie, nie robicie tego, gdyż po pierwsze, obsługa mogłaby nagle urwać rozmowę sprzedażową i pod pretekstem poszukania czegoś na zapleczu ściągnąć wam na kark pogotowie, a po drugie, macie świadomość, że oferta tych placówek z oczywistych względów nawiązuje do obietnicy widniejącej na ich szyldach. W jakim stopniu, to już inna sprawa. Są jednak sieciowe sklepiszcza, których nazwy przezornie unikają zdradzania zawartości. I do jednego z nich w poniedziałek rano nieroztropnie się wybrałem.
Pora wizyty jest tu istotna, gdyż właśnie w montag ów szwabski spożywczak (?) rzuca tłumowi na wabia (zwykle słabo nadające się do konsumpcji) różne dobra. Tłum zaś, z trudnych do pojęcia względów, się na ten chłam rzuca. I tak oto, idąc po świeżo rozmrożone pieczywko, konsument bierze udział w scence przypominającej szturm prosiaków na biust matki lochy lub – u dojrzalszej wieprzowiny – walkę przy korycie. To o tyle dziwne, że wysypywane przed klientów perły są albo końcówkami serii z innych sieci, albo z reguły marnej jakości produktami własnej, w dodatku rzadko za grosze. Gdy więc ty planujesz kupno golonki, tuż obok zasobna w fałdki pani atakuje nabrzmiałą stopą otwór klapka, a jej sąsiad podczas nurkowania w dżinsy prezentuje rejon, gdzie plecy wieńczy wielki kanion. Smacznego! Aha, jeśli stojąc w długaśnej kolejce do kasy myślisz, że więcej ich nie ujrzysz, jesteś w błędzie. Najdalej za kilka godzin wrócą i zwrócą – bo źle dobrali rozmiar, a może po prostu dlatego, że „klient nasz pan” i mogą! Panami sytuacji niestety jednak nie są. Bo wprawdzie market działa dyskretniej niż Wehrmacht, to strzela celniej i nie bierze jeńców.